Z okazji dzisiejszego Międzynarodowego Dnia Muzyki krótki blog o tym, dlaczego warto dzieci osłuchiwać z muzyką klasyczną, i mała anegdota o czworgu studentach z Pendolino. To pierwszy blog w tym roku szkolnym. Zapraszam zatem do lektury…
Otóż, wiadomo od dawna, że dzieci wspaniale reagują na muzykę klasyczną, może je uspokoić, ukoić ból fizyczny, czy rozłąki, ale także po prostu służyć zabawie, poznawaniu różnych dźwięków, brzmienia instrumentów, itd. Dawno chciałam już napisać o wpływie muzyki na rozwój maluchów a dzisiejszy wspaniały dzień jest świetną ku temu okazją. Dodatkowo, moja ostatnia podróż koleją podała mi do tego bodziec.
Jest piękny poranek, siedzę sobie w pociągu Pendolino relacji Katowice-Warszawa czekając na odjazd. Z głośników wydobywa się jakże relaksujący Nokturn Es-dur nr 2 Op. 9. Zabieram się powolutku do pracy, jak zawsze robię to w podróży. Przy stoliku obok siedzi czwórka studentów jadących na uczelnię, dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. Przygotowując komputer do działania, daje się słyszeć rozmowa, którą zapamiętałam w całości. Zapisałam sobie ją od razu, w pisowni zgodnej z zasłyszanym oryginałem:
Dziewczyna nr 1: – eeee, ja jarze tą muzyke normalnie!
Chłopak nr 1: – ty, no faktycznie, ja też.
Chłopak nr 2: – k…. , ja wiem, to z takiego filmu,…. chyba o takim gościu…
Dziewczyna nr 2: – no, ty, faktycznie, ja czaje…. jak mu tam?…. to był ten film o …. o Szopenie…
Na to nie wytrzymuje moja współpasażerka z przeciwka:
– drodzy Państwo, bo to jest Chopin!
Cisza zapadła, tylko trochę dało się usłyszeć jakieś nikłe syczenie, i zdaje się więcej słów na „K”.
….
Tak sobie pomyślałam, że właściwie jest mi ich żal, nawiasem mówiąc, ciekawe co studiują…
Pewnie w ich domach przyjęto zasadę, że muzyka klasyczna jest po prostu nudna i nie ma co sobie nią zawracać głowy. Otóż, wcale nie musi być nudna, niech ten klip z Yotube to udowodni (link poniżej). Szczególnie fanom serii Star Wars…
https://www.youtube.com/watch?v=bxhrgCyl6Og
To na tyle dzisiaj, miłego słuchania!
1 października 2015 roku
Anna Rattenbury
01. października 2015 by Ania
Dodaj komentarz
Od 1 września nowego roku szkolnego wszystkie 5-latki w każdym państwowym przedszkolu będą obowiązkowo uczyły się języka obcego nowożytnego (najczęściej języka angielskiego) w przedszkolu. Założeniem MEN jest zrównanie szans dzieci, oraz umożliwienie im poznania języka obcego w wieku, w którym najlepiej są do tego predysponowane. Od 1 września 2017 roku już wszystkie dzieci w państwowych przedszkolach będą uczyły się obowiązkowo języka obcego, czyli najczęściej języka angielskiego. Obecnie tylko 34 % dzieci ma taką okazję. Chwalić MEN za chęć zrównania szans należy, bo jest to gest godny i w demokracji bardzo pożyteczny. Należy w tym miejscu podkreślić, że Ministerstwo przeprowadziło w ostatnim czasie wiele bardzo pozytywnych zmian, ale niestety reforma wychowania przedszkolnego i pierwszych trzech klas szkoły podstawowej nosi raczej znamiona pięty Achillesa. Wszystko zaczęło się w 2009 roku, kiedy MEN podjęło decyzję o ustanowieniu nowej podstawy programowej. W założeniu bardzo dobrej, ale nie biorącej pod uwagę faktu, że rozwój ruchowo- spostrzeżeniowy i językowy dzieci 3-6 letnich w XXI wieku znacznie różni się od roczników starszych. To dzieci chłonne wiedzy nieustannie im towarzyszącej, rozwijające się szybkim tempie, którym nie wolno blokować umiejętności w dzisiejszym świecie naturalnych. Ustawa na siłę zrównuje szanse w sposób ułatwiający słabszym dzieciom dostosowanie się do bardzo obniżonych umiejętności, tym samym wykształcając u dzieci bardziej zdolnych uczucie permanentnego znudzenia. Dzieciom nie wolno poznawać cyferek, broń Boże liczyć, dodawać i odejmować, poznawać literek, czy podpisywać się własnoręcznie na pracach plastycznych, jeśli już te literki znają. W efekcie dzieci rozpoczynające edukację szkolną faktycznie nie korzystają w pełni z możliwości jakie dają im fenomenalnie szybkie zdolności poznawcze na tym etapie rozwoju intelektualnego.
Ale temat podstawy programowej wart jest osobnego wpisu na blogu, zajmę się więc tematem-czyli obowiązkiem nauki języka obcego w grupach dzieci 5-letnich. Ustawa wprowadzającą obowiązek nauki języka obcego weszła w życie w ubiegłym roku, dając na wstępie możliwość gminom na wprowadzenie nauki języka obcego do przedszkoli na zasadzie dobrowolności. I wówczas okazało się to, z czego nikt nie zdawał sobie wcześniej sprawy- że właściwie nie ma w Polsce tak dużej liczby odpowiednio przygotowanych osób, które są w stanie nauczyć dzieci języka obcego. Na szybko zatem wprowadzono rozporządzenie, na mocy którego do 2020 roku właściwie każdy nauczyciel wychowania przedszkolnego może uczyć języka obcego; musi wykazać się poziomem przynajmniej podstawowym, czyli inaczej B 2 w 6-stopniowej skali. Oznacza to, że dzieci w wieku najbardziej chłonnym językowo, kiedy tworzą się podstawy wymowy, oraz podwaliny pod późniejsze kształcenie będą miały zły, a trzeba powiedzieć wprost-fatalny wzorzec w postaci osób zupełnie niekompetentnych do nauczania języka obcego, wraz z jego wymową i intonacją. Nauczanie przedmiotu, jakikolwiek nie byłby to przedmiot wymaga od nauczyciela odpowiedniego przygotowania… i, o czym ciągle MEN zapomina-praktyki. Nie jest tak, że nauczyciel np. historii może z powodzeniem uczyć przyrody w klasach 4-6 podstawówki, matematyki w gimnazjum, czy fizyki w liceum. Podobnie, nauczyciel wychowania przedszkolnego, nawet kończąc jakieś podyplomowe studia języka obcego NIE JEST odpowiednio przygotowany aby uczyć dzieci tego języka. Nie wystarczy papierek, chociaż z przerażeniem odnoszę coraz częściej wrażenie, że magiczny świstek z pieczątką jest ważniejszy od faktycznej wiedzy i umiejętności. Takie założenie jest nieetyczne wobec samych dzieci i ich rodziców; dajemy im bowiem złudne poczucie, że po wyjściu z przedszkola będą znały podstawy języka, w podstawówce, gimnazjum i liceum będą go szlifowały, potem zdadzą z niego maturę i będą znały język obcy. Otóż niestety tak nie będzie. Jest to policzek zadany całemu systemowi edukacji, gdyż usprawiedliwia brak kompetencji i wprowadza katastrofalne w skutkach obniżenie standardów. Jeżeli nauczyciel faktycznie nieposiadający odpowiednich kwalifikacji do nauczania danego przedmiotu może takiego przedmiotu uczyć w przedszkolu, to za chwilę okaże się, że ktokolwiek będzie mógł uczyć innych przedmiotów w szkole podstawowej, byle miał odpowiedni dokument. MEN, jak nikt inny powinno stać na straży jakości ponad wszystko. Nie było potrzeby próby zrównania szans wszystkich kosztem tych, których będą nauczały niekompetentne prowadzące. Należy także wczuć się w sytuację samych pań przedszkolanek, które pracując w przedszkolu z pełnym zaangażowaniem, po prostu nie czują się na siłach, aby uczyć języka obcego. Nie znają go w stopniu wystarczającym na swobodne porozumiewanie się, nie mówiąc już o prawidłowej wymowie. Dla dobrego, sumiennego nauczyciela jest to sytuacja wielce deprymująca i stresująca. Dla dzieci sytuacja katastrofalna, ponieważ właśnie w tym wieku dzieci mają okazję i predyspozycje percepcyjne fonologiczne i fonetyczne do opanowania wręcz idealnej wymowy obcego języka. Mają świetną pamięć i nieprawdopodobne wyczulenie słuchowe. Jeżeli ich nauczyciel ma jak najbardziej zbliżoną do ideału wymowę, to dzieci najprawdopodobniej nabędą takiejże prawie idealnej, lub wręcz idealnej wymowy. Bo o to właśnie chodzi w nauczaniu małych dzieci. Nie o ilość słówek, nie o struktury gramatyczne, ale właśnie o wymowę i intonację. Bo to stanowi nieodzowny element znajomości języka i wstęp do późniejszego, efektywnego procesu nauki. Jeśli dziecko nauczy się, że „pear” rymuje się z „here” to mamy ogromny problem na przyszłość. Błędy zakorzenione na początkowym etapie nauki są bardzo trudne do wyrugowania. Czasem niemożliwe. W przypadku, gdy nauczyciel nie ma pojęcia o wymowie języka obcego, …. to można właśnie sobie wyobrazić konsekwencje.
W przypadku rzeczonej ustawy po raz kolejny okaże się, że chcieliśmy dobrze, a wyszło źle. W Europie tylko w dwóch innych krajach istnieje obowiązek nauczania języka obcego w przedszkolach. A w jakich – w Szwecji? w Holandii? Otóż nie, obowiązkowo dzieci uczą się w Hiszpanii i niemieckojęzycznej części Belgii. Wydaje się, że odgórne nakazy nie mają przełożenia na faktyczną jakość nauczania. Niestety widzę wielki bałagan i stopniowe obniżanie standardów edukacji. Kto może, niech posyła dzieci do prywatnych placówek, w których dyrektorzy po prostu nie mogliby spojrzeć prosto w oczy rodzicom i powiedzieć, że właściwie języka angielskiego będzie uczyła pani X, która jeszcze go nie zna, ale bardzo lubi i właśnie idzie na roczny kurs, zdobędzie na piśmie potwierdzenie, że się nauczyła.
Taki smutny ton, ale problem jest bardziej poważny niż nam się wydaje, co pokaże rok szkolny 2015/2016.
23 czerwca 2015
Anna Rattenbury
P.S Cofamy się trochę z edukacją … Zdjęcie własne pochodzi ze skansenu w Lipowcu w woj. małopolskim
23. czerwca 2015 by Ania
Dodaj komentarz
Dzisiaj znajdziecie banalnie prosty przepis na pyszne i zdrowe babeczki marchewkowe, które z powodzeniem można zrobić wspólne z maluchem, przeistaczając gotowanie w świetną i edukacyjną zabawę.
Ktokolwiek był kiedyś u mnie na pikniku Musical Babies takie babeczki miał okazję zjeść. To pierwsza rzecz, która znika w 5 minut. Dzieci je wprost uwielbiają, a są zdrowe ze względu na małą ilość cukru, a dużą ilość naturalnej słodyczy z marchewek, jabłek i rodzynek. Ponadto mają śliczny, żółto-pomarańczowy kolor. Szczerze zachęcam.
Babeczki, a raczej muffinki marchewkowe
300 g mąki (najlepiej zmieszać białą, żytnią, orkiszową. Czym mniej czystej, białej mąki tym lepiej)
2 łyżeczki sody oczyszczonej (dla zdrowia można po prostu ubić 3 białka na sztywno i dodać na koniec mieszania masy)
2 łyżeczki cynamonu
1/4 łyżeczki soli
150 g cukru
2 łyżeczki, lub jedna laska wanilii
225 g obranej i grubo poszatkowanej marchewki (aktualnie mamy młode marchewki, ale lepiej użyć tych z poprzedniego sezonu, ponieważ czym starsza marchew tym więcej w niej karotenu)
1 obrane i grubo poszatkowane duże jabłko
125 g rodzynek
125 g zmielonych orzechów, migdałów (opcjonalnie)
125 g wiórków kokosowych
3 duże jajka
250 ml oleju (można użyć stopionego masła, ale w żadnym wypadku margaryny- to nic innego jak chemiczne utwardzony, uwodorowany olej- nie ma przecież sensu topić jej z powrotem. Ponadto wielu naukowców twierdzi, że dzieciom nie powinno się podawać margaryny… pomimo pokusy sprytnych reklam).
W przypadku suchej masy-100 ml soku pomarańczowego
-
Nagrzej piekarnik do 180 stopni.
-
W dużej misce zmieszaj przesianą mąkę, sodę, cynamon, wiórki kokosowe, rodzynki, orzechy i sól. Dodaj poszatkowaną marchewkę i jabłko. Dobrze wszystko wymieszaj.
-
W drugiej misce ubij jajka z cukrem, wlej olej (lub stopione masło), na koniec dodaj wanilię.
-
Połącz dwie masy, wlewając ubite jajka z olejem i wanilią do suchych składników. Masa powinna być mokra i dobrze się łączyć. Gdyby była za sucha ( w zależności od użytych mąk może się tak zdarzyć), można wlać trochę soku pomarańczowego, lub dodać jeszcze jedno jajko.
-
Masę przełóż do foremek (na zdjęciu muffinki są w kształcie serc, osobiście używam formy silikonowej, nie ma wówczas potrzeby natłuszczania jej. Ponadto muffinki po ostudzeniu wyskakują z niej pchnięte od spodu palcem, co jest świetną zabawą dla dziecka)
-
Piecz muffinki przez 15-20 minut , aż patyczek włożony w środek będzie suchy.
* Na specjalne okazje, np, urodziny, czy Dzień Dziecka można muffinki udekorować marcheweczkami zrobionymi z masy marcepanowej, lub lukru plastycznego.
Smacznego!
Anna Rattenbury
27 Maja 2015
27. maja 2015 by Ania
Tags: dzieci, dziecko, gotowanie, maluch, zdrowie |
Dodaj komentarz
Tak trochę ku przestrodze
Organizm potrzebuje cukru, dziecko musi poznać jego smak… to młode mamy często słyszą od swojej mamy, czy niani- zwykle pierwszej osoby, która podaje maluchowi słodycze. Od tego się zaczyna. Nie wiedzieć dlaczego utarło się przekonanie, że skoro cukier krzepi, a niemal każde dziecko go lubi, to powinno otrzymywać w diecie słodycze. Tylko wyrodny rodzic ich zabrania. Problem polega niestety na tym, że czym więcej słodkości maluch poznaje i zjada, tym bardziej jego organizm faktycznie się ich domaga. Czym wcześniej je słodkości, tym trudniej jest go od nich oduczyć. Wszystko oczywiście dzieje się w głowie. Głód na słodkość bowiem narasta w miarę wzrostu jego spożycia. Jest zwykłym nałogiem.
Większość krajów wytycza poziom dziennego rekomendowanego spożycia cukru na maksymalnie 37,5 g(9 łyżeczek) dziennie dla mężczyzn, oraz 25 g (6 łyżeczek) dla kobiet. Tak naprawdę jest to ukłon w stronę tych którzy bez słodyczy obejść się nie potrafią. Prawdą jest bowiem, że organizm nie potrzebuje żadnego przetworzonego cukru w czystej postaci, ponieważ pobiera go ze zrównoważonej diety, w postaci węglowodanów, które następnie rozkłada na cukry proste.
Dla nas ważne są dzieci. Otóż przeciętny przedszkolak w Polsce spożywa więcej, częstokroć o wiele więcej, niż te rekomendowane wartości, a my- rodzice niejednokrotnie jesteśmy temu sami winni. Zdarza się także, że nieświadomie podajemy naszemu dziecku, także niemowlętom, cukier w produktach, w których nie powinno w ogóle być, np. w kaszkach instant, słoiczkach z gotowym jedzeniem, herbatkach granulowanych, płatkach śniadaniowych, czy popularnych serkach- „danonkach”. Słodzimy herbatki, podajemy soki owocowe, które z owocami mają niewiele wspólnego oprócz nazwy i prawie zawsze dodaną sporą dawkę cukru, a najczęściej tańszego-syropu glukozowo-fruktozowego, przez wielu naukowców nazwanego prawdziwą trucizną. Robert Lustig- znany naukowiec-dietetyk z USA określił go mianem „chronicznej trucizny” mając na myśli jej wszechobecność w użyciu i zagrożenie dla zdrowia, szczególnie dzieci. Często staramy się przekupić malucha słodyczami z różnorakich powodów, dla których znajdujemy dobre uzasadnienie. Dieta przedszkolaka to także niestety temat-rzeka, tym razem piszę tylko o cukrze, więc wymienię drożdżówki, batoniki, herbatniki, czy biały chleb (o zgrozo często tostowy) z Nutellą, wszelkiego rodzaju galaretki, kisiele, budynie, nie mówiąc już o zawsze mocno słodzonym kakao i herbacie na śniadanie, czy podwieczorek. Owoce, oraz świeże warzywa goszczą na stołach coraz rzadziej.
Właściwie dlaczego cukier jest taki zły? Jest wiele powodów. Pierwszy, oczywisty to próchnica, która niestety w Polsce jest wszechobecna u małych dzieci. Co drugi trzylatek cierpi z jej powodu, a z wiekiem jest coraz gorzej. Wśród nastolatków aż ponad 90 % ma zaawansowaną próchnicę (dane resortu zdrowia z marca 2015 r.). Niejako przywykliśmy do widoku maluchów z czarnymi ząbkami zapominając zupełnie, że faktycznie jest to wstyd dla rodzica, bo w większości przypadków sami jesteśmy temu winni. Dzieci nie piją już zwykłej, niesłodzonej wody, najczęściej podajemy im soki, jakieś szemrane herbatki granulowane, „oblepiacze ząbków” na przekąski pomiędzy posiłkami w postaci wszechobecnych chrupków kukurydzianych, także naturalnie bogatych w cukry.
Drugi powód to większa zapadalność na cukrzycę typu 2 , na którą choruje coraz więcej małych Polaków. WHO szacuje, że zapadalność do 2025 r. zwiększy się o 170%!. Trzeci powód to otyłość; aż 20 % dzieci w wieku przedszkolnym ma nadwagę, z wiekiem problem rośnie, jedenastolatków z nadwagą jest już 29%. Każdemu bardzo trudno zrzucić zbędne kilogramy, ale nie ma innej drogi, ponieważ następnym powodem są schorzenia serca, oraz inne choroby XXI wieku związane z otyłością. Jak rodzic może skazywać własne dziecko na kłopoty ze zdrowiem? Czyż nie powinniśmy chcieć dla niego jak najlepiej?
Poniżej ku zastanowieniu podaję przybliżone ilości cukru dodanego do produktów, w postaci czystej, czyli sacharozy, fruktozy, glukozy, syropu glukozowo-fruktozowego (brrr.,), wszelkich oligocukrów, i innych substancji słodzących, często wskazywanych na „zdrowe”, jak np. cukier trzcinowy.
Podaję gramy, oraz dla ułatwienia przybliżone ilości łyżeczek cukru.
-
herbatka granulowana (uspokajająca) dla niemowląt (1 porcja, granulat rozpuszczony w 250 ml wody): 10 g (2,5 łyżeczki)
-
kaszka typu instant dla niemowląt i małych dzieci (1 porcja rozmieszana z wodą): 16,5 g (ponad 4 łyżeczki)
-
popularne płatki śniadaniowe (1 porcja z mlekiem): 13 g (prawie 3,5 łyżeczki)
-
płatki śniadaniowe czekoladowe dla dzieci: 23 g (prawie 6 łyżeczek) !!!
-
płatki śniadaniowe wielozbożowe (ze słowem Fit w nazwie), 1 porcja z mlekiem: 15 g (ponad 3,5 łyżeczek)
-
muesli (ze słowem Fit w nazwie): 18 g (4.5 łyżeczek) (dla porównania: porcja owsianki na mleku: 0 g dodanego cukru, więc spokojnie można dodać poszatkowane jabłko, owoce suszone, czy miód)
-
jogurt z owocami: 11 g (ok 3 łyżeczek)
-
jogurt 0 % tłuszczu z owocami: 17,1 g (ponad 4 łyżeczki)
-
popularne „danonki „: (jeden kubeczek): 10.8 g (prawie 3 łyżeczki )
-
jogurt kremowy: 18,9 g (ponad 4.5 łyżeczek)sok Kubuś cały: 20 g (5 łyżeczek)
-
woda mineralna smakowa (mała butelka): 13,5 g ( ponad 4,5 łyżeczek) !!!!!
-
herbatniki wielozbożowe (2 szt.): 5 g (ponad łyżeczka)
-
przeciery owocowe dla dzieci: 12,6 g w 100 ml (ponad 3 łyżeczki)
-
ketchup: 4,7 g w porcji 15 ml (ponad 1 łyżeczka),
-
Nestea (butelka mała, w zależności od typu): 31-35 g (ponad 7,5 do ponad 8,5 łyżeczek)
-
Coca-Cola (puszka): 39 g (ponad 9,5 łyżeczek)
Lista, oprócz herbatników nie zawiera oczywistych słodyczy; czyli cukierków, batonów, lizaków, czekolady, ciast, itp…
Przerażające, nieprawdaż?
Anna Rattenbury
19 maja 2015 r.
P.S. Następnym razem MamaSapiens poda przepis na zdrowe jedzonko dla malucha.
19. maja 2015 by Ania
Dodaj komentarz
Dzisiaj angielska zabawa na maluszków na rozpoznawanie elementów na obrazku. Zabawa świetnie rozwija spostrzegawczość. Warto bawić się w taki sposób, gdyż dziecko będzie lepiej wyczulone na otaczający nas świat. Dodam, że wszystkie zdjęcia wykonała moja córka, Natasha. Niech to będzie dowód, że warto…
Znajdźcie pszczółki, żonkile i motylka
I spy with my little eye… a bee.
I spy with my little eye… some daffodils . (to symbol Walii, a o innych symbolach roślinnych Anglii, Szkocji i Irlandii Płn innym razem)
I spy with my little eye… a butterfly. (i nawet się rymuje)
Na dziś to tyle. Jeśli spodobała się Wam ta zabawa, to napiszcie. Mam pomysł na następną, podobną.
Anna Rattenbury
13 kwietnia 2015
13. kwietnia 2015 by Ania
Dodaj komentarz
Dzisiaj zgodnie z obietnicą o zabawach domowymi przedmiotami, a dokładniej z dźwiękami nas otaczającymi.
Okrywanie świata dźwięków to jeden z najwspanialszych etapów życia malucha. Dźwięki otaczają nas zewsząd, niezmiennie, codziennie, właściwie non-stop. Większości z nich jesteśmy nieświadomi, przyzwyczailiśmy się do nich, nie zwracamy na nie uwagi. Po prostu są i tyle. Dla małego dziecka jednak to zupełnie inny aspekt. Jego mózg pracuje na najwyższych obrotach, jego zmysły chłoną wszystkie bodźce, a samo ucho wyczulone jest na dwieście procent, bo przecież w taki sposób poznaje język. Dlatego umiejętność wsłuchiwania się jest dla malucha bezcenna. Niepotrzebne są wcale jakieś skomplikowane zabawki, płyty, czy aplikacje na smartfona, wystarczy wszystko co nas otacza…codziennie, niezauważalnie, banalnie.
Usiądźmy z maluchem w ciszy, zamknijmy oczy i posłuchajmy dźwięków, które akurat słychać. Może tyka zegar? Wiruje pralka? Klakson na zewnątrz? W Musical Babies mamy na to fajną rymowankę „You have eyes to look around, ears to hear… what’s that sound?” Nasłuchujcie. Niesamowite, ile różnorodnych dźwięków możemy usłyszeć…
Dźwięki pogody. Postarajmy się przy okazji wyjścia na zewnątrz/na balkon/taras/do ogrodu/na spacer posłuchać dźwięków pogody. Jak brzmi chodzenie po zmarźniętym śniegu, po mokrym chodniku, po suchych liściach? Jaki dźwięk wydają samochody przejeżdżające przez kałuże, nie mówiąc już o padającym deszczyku, cichszym od ulewy; wiaterku delikatniejszym od porywistego wiatru, czy zbliżającej się burzy? Starsze dziecko można nauczyć wyciągać wnioski. Dlaczego samochód przejeżdżający przez wielką kałużę wydaje głośny dźwięk? Co tak strzela pod butami w lesie? Nie mówiąc już o uczeniu rozpoznawania dźwięków ptaków.
Skąd pochodzi ten dźwięk? Świetna zabawa na wysłuchanie dźwięku, oraz wskazanie kierunku skąd pochodzi. Można użyć np. telefonu. Maluch zamyka oczy, my w tym czasie chowamy telefon w jakimś kącie i włączamy muzykę. Dziecko wskazuje kierunek, gdzie znajduje się źródło dźwięku. Można także zbliżyć się do telefonu, który oczywiście w miarę zbliżania będzie bardziej słyszalny. Maluszek będzie uwielbiał zabawę, gdzie ten sam przedmiot (w tym przypadku telefon) będziemy od niego oddalać. Starsze dziecko znów może próbować wywnioskować dlaczego słychać go coraz słabiej. Tak samo z syreną straży pożarnej, przejeżdżającej policji, czy dźwiękiem samolotu za oknem itp.ją
Pamiętacie ze szkoły doświadczenie z butelkami napełnionymi w różnym stopniu wodą? W zależności od napełnienia wydają inny dźwięk. Można na nich nawet zagrać, tworząc gamę. Upraszczając tę zabawę można wykorzystać pojemniki po pitnych jogurtach wsypując do nich różnego rodzaju produkty sypkie, np. sól, kasze, fasolę, itp. Proponuję taśmą przeźroczystą dodatkowo nakleić na wierzch jedno ziarno/fasolkę/szczyptę soli, tak aby dziecko wiedziało co jest w danej „grzechotce”. Można je także oznaczyć różnymi kolorami. W zależności od grubości wypełnienia, grzechotki będą wydawały inny dźwięk o różnym tembrze. Kiedy dziecko zamknie oczka, będzie mogło zgadnąć która grzechotka „śpiewa”. Gwarantuję, że w przyszłości, dla tak zaprawionego słuchowo dziecka, opanowanie wymowy języka obcego to będzie bułka z masłem 😉
Zatem miłej i twórczej zabawy w odkrywanie dźwięków…
Anna Rattenbury
11.03.2015
10. marca 2015 by Ania
Dodaj komentarz
Pewnie zastanawiacie się, skąd taki tytuł. I kto to jest Freda i jaki ma związek z jakością. Otóż tytuł ten przyśnił mi się wczoraj w nocy. Chyba walczyłam z jakimś wirusem chcącym za wszelką cenę mnie zmóc, ponieważ sen był o walce, nie byle jakiej, bo długiej i ciężkiej – walce o perfekcyjną wymowę angielską. To był sen-reminiscencja. Otóż faktycznie, studiując na I roku Kolegium Nauczycielskiego postanowiłyśmy z koleżanką, że do sesji letniej nauczymy się wymowy-ona amerykańskiej, ja -brytyjskiej w sposób najbardziej zbliżony do ideału. W moim przypadku na cel wzięłam oczywiście RP czyli Received Pronunciation- język Królowej. Grunt to zawsze mierzyć wysoko;) Przez pół roku dzień w dzień siadałam przy magnetofonie (kto w odpowiednim wieku, ten pamięta) i wraz z kasetą powtarzałam słowa, wierszyki i krótkie, śmieszne zdania. Miałam książkę- skarb; English Pronunciatoion Illustrated Johna Trim. No i tam właśnie była bohaterka mojego tytułu: „Sleepy Freda, seeks size six slippers to fit her feet”. Wierszyki były tam przeróżne, każdy opatrzony zabawną ilustracją, był też taki wierszyk: :”Maud is walking on the lawn. Paul is crawling along a wall. Maud warns Paul: ‚You’ll fall!’ ‚Not at all!’ retorts Paul”. Uczyło się ich z ogromną przyjemnością, śmiechem, który rekompensował długie godziny wytężonej pracy… i bolącej żuchwy. Tak, tak, tylko dobrze mówiący po angielsku uczeń doświadcza bolącej żuchwy. Język angielski wymaga od nas bowiem używania o wiele większej ilości mięśni twarzy, niż w języku polskim. Właśnie te wszystkie długie głoski, typu „seeks”, „sleep”, czy te zaokrąglone jak w „Maud”, „fall”, wymagają od naszych mięśni ciągłej pracy. A my, nauczyciele, wymowy musimy bezwzględnie uczyć od najmłodszych lat! Nie koncentrować się na ilości nowych słów, ale na jakości ich wymawiania i odpowiedniego łączenia ich w zdaniach.
Kiedyś w jednym z przedszkoli odprowadzałam po zajęciach dzieci do sali, a tu pani Dyrektor zdziwiona minami maluchów pyta, dlaczego dzieci tak się dziwnie uśmiechają, szczerząc ząbki. Wyjaśniłam, że właśnie ćwiczyliśmy trochę wymowy kolorów, pokazałam na zieloną ścianę i po angielsku poprosiłam dzieci, aby powiedziały kolor. Nagle wszystkie na cały regulator szczerząc perełki wykrzyknęły: Greeeeeeen! Sukces osiągnięty. Na całe życie zapamiętają, że w green musi być dłużej, a nie tak jak „bin” -i o to właśnie chodzi, by w nauczaniu nie stawiać na ilość słówek, ale na absolutnie prawidłową wymowę. Kiedy widzę książki dla dzieci, typu „angielskie słówka” z wymową rozpisaną po polsku krew mnie zalewa. Dlaczego zawsze piszą tam, że „cat” wymawia się „ket”? Takie wydania nadają się aby je wyrzucić do … „bin” ( … pamiętajmy, oczywiście, że jest tu krótkie „i”).
Zachęcam do poćwiczenia przytoczonych zdań-wierszyków. Poczujcie moc! Żuchwy, ma się rozumieć 😉
Anna Rattenbury
22 stycznia 2015 r.
22. stycznia 2015 by Ania
Dodaj komentarz
No i mam temat na mój pierwszy wpis na moim pierwszym blogu pod tytułem Mama Sapiens, czyli blog o wychowaniu dziecka, nauczaniu, żywieniu-wszystkim, co jest związane z dzieckiem, ale w sposób zdroworozsądkowy.
Właśnie przeczytałam bardzo ciekawy artykuł na stronie BBC News omawiający ostatnie wyniki badań nad związkiem pomiędzy ilością snu u niemowląt a uczeniem się. Dla chętnych podaję nazwę artykułu: „Regular naps are ‚key to learning’”
Każda mama ze zdrowym rozsądkiem wie, że niemowlę musi spać określoną ilość godzin w ciągu doby. Czym młodsze, tym więcej. Tak się składa, że także w ciągu dnia i do tego najlepiej na spacerze na świeżym powietrzu. No ale co innego wiedza oczywista, a co innego poparta naukowo. Uczeni z Uniwersytetu w Sheffield w Wlk. Brytanii przez okres dwunastu miesięcy przebadali 216 niemowląt w wieku do jednego roku. Maluchom pokazywano nowe czynności/umiejętności używając do tego celu pacynki. Następnie połowa dzieci zgodnie z ich rutyną spała przez długi czas- do 4 godzin, natomiast połowa nie spała wcale, lub maksymalnie przez pół godziny. Następnego dnia dzieci były zachęcane do odtworzenia nabytych umiejętności. Okazało się, że te dzieci, które po sesji uczenia się otrzymały pokaźną dozę snu, potrafiły odtworzyć średnio półtora nowych umiejętności, podczas gdy te dzieci, które nie spały, nie były w stanie odtworzyć żadnej. Naukowcy doszli do konkluzji, że czytanie dzieciom właśnie przed snem pozwala im na poznanie nowych zagadnień, języka i różnorodnych treści, które się tam znajdują w sposób bardziej trwały. Tak więc, chociaż wiemy, jak wspaniałe jest czytanie maluszkom i starszym dzieciom przed snem- to teraz przynajmniej mamy na to naukowy dowód .;)
Czytajmy zatem dobre książki, z estetycznymi ilustracjami, przytulajmy się ile tylko można, bo to także cenny czas, który z pewnością zaprocentuje w przyszłości. Ten okres tak szybko mija, chwila moment i dzieciaki już nie będą chciały aby im czytano…. aczkolwiek być może po latach duże już dziecko wgramoli się nam rano w weekend do łóżka, aby pogadać i się po prostu poprzytulać-u mnie w domu nazywamy to „ładowaniem baterii”
Takiego ładowania baterii na co dzień życzę i do zobaczenia na następnym blogu.
AR
13. stycznia 2015 by Ania
Dodaj komentarz
Newer posts →