„Kali jeszć Kali picz”, czyli o obowiązkowym języku obcym w przedszkolach publicznych.
Od 1 września nowego roku szkolnego wszystkie 5-latki w każdym państwowym przedszkolu będą obowiązkowo uczyły się języka obcego nowożytnego (najczęściej języka angielskiego) w przedszkolu. Założeniem MEN jest zrównanie szans dzieci, oraz umożliwienie im poznania języka obcego w wieku, w którym najlepiej są do tego predysponowane. Od 1 września 2017 roku już wszystkie dzieci w państwowych przedszkolach będą uczyły się obowiązkowo języka obcego, czyli najczęściej języka angielskiego. Obecnie tylko 34 % dzieci ma taką okazję. Chwalić MEN za chęć zrównania szans należy, bo jest to gest godny i w demokracji bardzo pożyteczny. Należy w tym miejscu podkreślić, że Ministerstwo przeprowadziło w ostatnim czasie wiele bardzo pozytywnych zmian, ale niestety reforma wychowania przedszkolnego i pierwszych trzech klas szkoły podstawowej nosi raczej znamiona pięty Achillesa. Wszystko zaczęło się w 2009 roku, kiedy MEN podjęło decyzję o ustanowieniu nowej podstawy programowej. W założeniu bardzo dobrej, ale nie biorącej pod uwagę faktu, że rozwój ruchowo- spostrzeżeniowy i językowy dzieci 3-6 letnich w XXI wieku znacznie różni się od roczników starszych. To dzieci chłonne wiedzy nieustannie im towarzyszącej, rozwijające się szybkim tempie, którym nie wolno blokować umiejętności w dzisiejszym świecie naturalnych. Ustawa na siłę zrównuje szanse w sposób ułatwiający słabszym dzieciom dostosowanie się do bardzo obniżonych umiejętności, tym samym wykształcając u dzieci bardziej zdolnych uczucie permanentnego znudzenia. Dzieciom nie wolno poznawać cyferek, broń Boże liczyć, dodawać i odejmować, poznawać literek, czy podpisywać się własnoręcznie na pracach plastycznych, jeśli już te literki znają. W efekcie dzieci rozpoczynające edukację szkolną faktycznie nie korzystają w pełni z możliwości jakie dają im fenomenalnie szybkie zdolności poznawcze na tym etapie rozwoju intelektualnego.
Ale temat podstawy programowej wart jest osobnego wpisu na blogu, zajmę się więc tematem-czyli obowiązkiem nauki języka obcego w grupach dzieci 5-letnich. Ustawa wprowadzającą obowiązek nauki języka obcego weszła w życie w ubiegłym roku, dając na wstępie możliwość gminom na wprowadzenie nauki języka obcego do przedszkoli na zasadzie dobrowolności. I wówczas okazało się to, z czego nikt nie zdawał sobie wcześniej sprawy- że właściwie nie ma w Polsce tak dużej liczby odpowiednio przygotowanych osób, które są w stanie nauczyć dzieci języka obcego. Na szybko zatem wprowadzono rozporządzenie, na mocy którego do 2020 roku właściwie każdy nauczyciel wychowania przedszkolnego może uczyć języka obcego; musi wykazać się poziomem przynajmniej podstawowym, czyli inaczej B 2 w 6-stopniowej skali. Oznacza to, że dzieci w wieku najbardziej chłonnym językowo, kiedy tworzą się podstawy wymowy, oraz podwaliny pod późniejsze kształcenie będą miały zły, a trzeba powiedzieć wprost-fatalny wzorzec w postaci osób zupełnie niekompetentnych do nauczania języka obcego, wraz z jego wymową i intonacją. Nauczanie przedmiotu, jakikolwiek nie byłby to przedmiot wymaga od nauczyciela odpowiedniego przygotowania… i, o czym ciągle MEN zapomina-praktyki. Nie jest tak, że nauczyciel np. historii może z powodzeniem uczyć przyrody w klasach 4-6 podstawówki, matematyki w gimnazjum, czy fizyki w liceum. Podobnie, nauczyciel wychowania przedszkolnego, nawet kończąc jakieś podyplomowe studia języka obcego NIE JEST odpowiednio przygotowany aby uczyć dzieci tego języka. Nie wystarczy papierek, chociaż z przerażeniem odnoszę coraz częściej wrażenie, że magiczny świstek z pieczątką jest ważniejszy od faktycznej wiedzy i umiejętności. Takie założenie jest nieetyczne wobec samych dzieci i ich rodziców; dajemy im bowiem złudne poczucie, że po wyjściu z przedszkola będą znały podstawy języka, w podstawówce, gimnazjum i liceum będą go szlifowały, potem zdadzą z niego maturę i będą znały język obcy. Otóż niestety tak nie będzie. Jest to policzek zadany całemu systemowi edukacji, gdyż usprawiedliwia brak kompetencji i wprowadza katastrofalne w skutkach obniżenie standardów. Jeżeli nauczyciel faktycznie nieposiadający odpowiednich kwalifikacji do nauczania danego przedmiotu może takiego przedmiotu uczyć w przedszkolu, to za chwilę okaże się, że ktokolwiek będzie mógł uczyć innych przedmiotów w szkole podstawowej, byle miał odpowiedni dokument. MEN, jak nikt inny powinno stać na straży jakości ponad wszystko. Nie było potrzeby próby zrównania szans wszystkich kosztem tych, których będą nauczały niekompetentne prowadzące. Należy także wczuć się w sytuację samych pań przedszkolanek, które pracując w przedszkolu z pełnym zaangażowaniem, po prostu nie czują się na siłach, aby uczyć języka obcego. Nie znają go w stopniu wystarczającym na swobodne porozumiewanie się, nie mówiąc już o prawidłowej wymowie. Dla dobrego, sumiennego nauczyciela jest to sytuacja wielce deprymująca i stresująca. Dla dzieci sytuacja katastrofalna, ponieważ właśnie w tym wieku dzieci mają okazję i predyspozycje percepcyjne fonologiczne i fonetyczne do opanowania wręcz idealnej wymowy obcego języka. Mają świetną pamięć i nieprawdopodobne wyczulenie słuchowe. Jeżeli ich nauczyciel ma jak najbardziej zbliżoną do ideału wymowę, to dzieci najprawdopodobniej nabędą takiejże prawie idealnej, lub wręcz idealnej wymowy. Bo o to właśnie chodzi w nauczaniu małych dzieci. Nie o ilość słówek, nie o struktury gramatyczne, ale właśnie o wymowę i intonację. Bo to stanowi nieodzowny element znajomości języka i wstęp do późniejszego, efektywnego procesu nauki. Jeśli dziecko nauczy się, że „pear” rymuje się z „here” to mamy ogromny problem na przyszłość. Błędy zakorzenione na początkowym etapie nauki są bardzo trudne do wyrugowania. Czasem niemożliwe. W przypadku, gdy nauczyciel nie ma pojęcia o wymowie języka obcego, …. to można właśnie sobie wyobrazić konsekwencje.
W przypadku rzeczonej ustawy po raz kolejny okaże się, że chcieliśmy dobrze, a wyszło źle. W Europie tylko w dwóch innych krajach istnieje obowiązek nauczania języka obcego w przedszkolach. A w jakich – w Szwecji? w Holandii? Otóż nie, obowiązkowo dzieci uczą się w Hiszpanii i niemieckojęzycznej części Belgii. Wydaje się, że odgórne nakazy nie mają przełożenia na faktyczną jakość nauczania. Niestety widzę wielki bałagan i stopniowe obniżanie standardów edukacji. Kto może, niech posyła dzieci do prywatnych placówek, w których dyrektorzy po prostu nie mogliby spojrzeć prosto w oczy rodzicom i powiedzieć, że właściwie języka angielskiego będzie uczyła pani X, która jeszcze go nie zna, ale bardzo lubi i właśnie idzie na roczny kurs, zdobędzie na piśmie potwierdzenie, że się nauczyła.
Taki smutny ton, ale problem jest bardziej poważny niż nam się wydaje, co pokaże rok szkolny 2015/2016.
23 czerwca 2015
Anna Rattenbury
P.S Cofamy się trochę z edukacją … Zdjęcie własne pochodzi ze skansenu w Lipowcu w woj. małopolskim
Dodaj komentarz