Blog

MamaSapiens

Blog z przemyśleniami dla mam. Wszystko o zdrowym rozsądku, co odnosi się do wychowania, żywienia, nauczania dzieci

o zabawach banalnych…tylko z pozoru

bottles

Anna Rattenbury

Opublikowany: maj 19, 2016

bottles

Dzisiaj,  o rozwijającej zabawie przedmiotami jak najbardziej zwykłymi, normalnymi, wydawałoby się banalnymi i niepozornymi- a bardzo ciekawymi dla małych rączek i oczek. Jest to rozwinięcie bloga sprzed parunastu miesięcy.

W dawnych czasach, kiedy nie było wielu zabawek, nikt nie zaprzątał sobie głowy rozwojem psychoruchowym dziecka; motoryką małą, czy dużą- maluchy często pozostawiane były w jakimś bezpiecznym miejscu pod okiem starszego rodzeństwa, które to musiało samo wymyślić i pokombinować jak zająć młodsze rodzeństwo. Mama, wiecznie zajęta w prace domowe licznej rodziny nie miała czasu na zabawę-rzecz dzisiaj niepojęta. Tak więc, rozwój muzyczny malucha uskuteczniało rodzeństwo przez różne przyśpiewki, piosenki ludowe, wyliczanki i wierszyki. Rozwój ruchowy brata, czy siostry rozwijały poprzez udział w ich własnych zabawach- maluch miał głównie za zadanie dogonić rodzeństwo w bieganiu po okolicy, w zabawach w chowanego, grzebaniu w piasku czy ptasich gniazdach po uprzednim wspięciu się na drzewo, czy zbierania patyków. Rozwój sensoryczny natomiast właśnie z całym zastępem rzeczy, które dało się znaleźć wokół. Zwykłe patyki, orzechy, kawałek sznurka (bynajmniej nikt raczej nie ucinał 20 cm kawałków coby maluch się przypadkiem nie udusił), kamyki mniejsze i większe, kłody, drzewa, ale także kałuże, strumyki, rzeczki i stawy.

Te wszystkie rzeczy dookoła stanowiły wielki plac zabaw, skromny, ale jakże rozwijający wyobraźnię. Ilość wynalazków wieków poprzednich zdaje się potwierdzać teorię, że rozwijanie wyobraźni przynosi efekty znakomite. I wcale nie muszą to być skomplikowane, kolorowe, drogie zabawki. Drewniana łyżka i pojemnik po jajkach to świetny bębenek. Lepszy jeszcze będzie garnek, ale należałoby tu określić limit czasowy, aby nie zrobić sobie u sąsiadów poważnych tyłów, czy naszym uszom przysporzyć wcześniejszej głuchoty. Może być także  łyżka i miska, do tego makaron, który wydaje świetną muzykę, gdy się go miesza… Można wykonać proste shakery; jak na zdjęciu, wsypując różne produkty sypkie, kaszę, ryż, fasolę, czy mąkę. Dziecko odkrywa ciszę kiedy przewraca butelkę z mąką, ale piękny szum soli (wiem, niezdrowa, więc zamknięta na „amen” w butelce), czy głośny dźwięk fasoli „Jaś”. Wierzcie mi, zabawa banalna, a bardzo pożyteczna i przy tym rozwijająca. Woda to też świetne pole do odkrywania, szczególnie z piłeczkami, pojemnikami, z których jedne toną, a inne nie. Gąbki, które nasiąkają wodą a potem… wiadomo. Nie mówiąc o przelewaniu z jednego pojemnika do drugiego, trzeciego, itd… Nieco starsze dzieci, około 18 miesiąca życia lubią segregować, czemu nie pozwolić asystować maluchowi przy opróżnianiu zmywarki, dziecko może odłożyć w odpowiednie miejsce małe łyżeczki, duże łyżki, czy wszystkie bezpieczne, plastikowe na przykład naczynia. Wystarczy je tylko wyjąć dla malucha na blat. Zdejmowanie prania i segregowanie rzeczy do prasowania i do odłożenia do szuflad to świetna zabawa. Wszelkiego rodzaju sortowanie na „ubrania mamy”, „ubrania taty”, „ubrania…Franka”, czy skarpetki-bielizna, itp. Maluchy uwielbiają pomagać, dla nich wszystko będzie świetną zabawą i baaaardzo rozwijającą, a dla nas przecież także pomocne. Przede wszystkim musimy pamiętać, że dziecko uczy się cały czas i nigdy nie wiadomo w którym momencie akurat jakaś umiejętność rozwinie się u malucha w sposób wiodący. Nie miejmy obaw, że dziecko od razu zrobi sobie krzywdę; my jako dzieci mieliśmy o wiele większą swobodę i doświadczenie z niebezpiecznymi zabawkami, czy sytuacjami i przecież nic nam się nie stało. A jeśli już czasem się mocno poturbowaliśmy, czy skaleczyliśmy, to nabraliśmy świadomości pewnych niebezpieczeństw i metody ich unikania. Warto spróbować choć małymi kroczkami.

PS. Zdjęcie wykonane zostało podczas zajęć Musical English w przedszkolu „Nutki” w Bielsku-Białej.

19. maja 2016 by Ania
Dodaj komentarz

Ratunku podróż!- czyli niezawodne sposoby na udany wyjazd z maluchem.

A 4 TRAIN

Anna Rattenbury

Opublikowany: kwiecień 29, 2016

A 4 TRAIN

Następny wpis dla rodziców świadomych- o zabawach w podróży z maluchem. Bynajmniej nie tabletem…

Ostatnio pisałam o wykorzystaniu kredek, papieru, oraz zawsze przydatnej zabawie: I spy with my little eye. Dzisiaj o podzieleniu długiej podróży na atrakcyjne etapy. Świetnie sprawdza się w przypadku naprawdę długich, wielogodzinnych podróży, jakimkolwiek środkiem transportu. Biorąc pod uwagę naszą wygodę, niewątpliwie najłatwiej jest podróżować samochodem, ale gdyby zastanowić się nad aspektem dziecka, to podróż pociągiem, przy stoliku jest zdecydowanie łatwiejsza. Dziecko nie jest przypięte pasami, może swobodnie operować rączkami, może także się przejść. Nieważne jednak jak podróżujemy, bez wątpienia musimy być na taką podróż bardzo dobrze przygotowani. Nie tylko dla swojego spokoju ducha, ale także współpasażerów, nie mówiąc już o samym dziecku. Wielu rodziców skarży się, że wolą w ogóle nie wybierać się w długą podróż z maluchem, bo dziecko jest niesforne, nudzi się i nawet bajki, czy tablet już nie działają. Otóż problem nie bierze się znikąd, i należy pamiętać, że dziecko przyzwyczajone do oglądania bajek i gry na tablecie paradoksalnie bardzo szybko się nudzi. Akurat tak się składa, że pomimo niewątpliwej atrakcyjności gadżetów, są one niezwykle męczące; cały czas przewijają się na ekranie obrazy, migają, kolory są nasycone, czasem drażniąco dla oczu dziecka, dźwięki są nierzadko, za przeproszeniem- gwałtem dla narządu słuchu maluszka, percepcja i reakcja są cały czas na najwyższych obrotach- stąd dziecko meczy się szybciej, ale w momencie odebrania tabletu, czy jakiegokolwiek innego ekranu jest pobudzone, zdenerwowane i ma ochotę roznieść cały środek transportu. Idąc na łatwiznę, robimy sobie sami duży problem. Proponuję podejść do tematu podróży inaczej, spróbować na początek małymi krokami. Przekonacie się szybko sami, że tak „ dobrze wyrobiony podróżnik” zniesie każdą wycieczkę, ale także inne sytuacje wymagające długiego czekania. Niezbędnymi elementami, bez których proponuję nie ruszać się z domu będą:

  1. notes, lub zwykły, mały bloczek z czystymi kartkami;

  2. parę kredek- ale dobrych świecowych, lub najlepiej ołówkowych, przynajmniej w 6 kolorach. Nie bójmy się, że dla małych dzieci kredki są niebezpieczne. Dzieci są mądrzejsze niż ostrzeżenia od lat 3 i wcale nie tak łatwo robią sobie krzywdę. Poza tym mamy na nich cały czas oko;

  3. ze dwie książeczki, które dziecko chętnie „czyta”;

  4. parę kartek- kolorowanek;

  5. ulubiona zabawka- może być aktorem, może zadawać dziecku pytania, może łaskotać, chichotać się na śmieszne miny maluszka, może także pomóc w kryzysowych sytuacjach jako zwykła przytulanka.

To naprawdę bardzo niewiele, ale nie ruszajmy się z domu bez tych rzeczy- nigdy nie wiemy czy nie będziemy musieli gdzieś poczekać, przystanąć na spacerze na rozmowę ze znajomą, itp. ten zestaw nie waży prawie nic, z z powodzeniem zmieści się w bagażniku wózka, czy w torbie.

A teraz czas na długą podróż. Proponuję podzielić ją na etapy i przygotować wcześniej małe paczuszki (jak prezenty), które dziecko może otworzyć w określonym czasie; i tak w podróży 3 godzinnej, może to być co godzinę, na przykład o pełnej godzinie (starsze dzieci uczą się przy tym świetnie zegara), czyli będziemy potrzebować trzy paczuszki. Przy większej ilości dzieci, przygotowujemy paczuszkę dla każdego, ale możemy także wykorzystać np. mini gry wspólne. Polecam wszelkie gry magnetyczne.

Zbieramy zatem różnorodne rzeczy, które dziecko będzie odpakowywało co jakiś, określony czas:

  • puzzle do układania– pamiętając, że przyda nam się jakiś kawałek twardej tektury- która np. w przypadku podróży samochodem jest MUST HAVE dla różnych zabaw dla dziecka. Dla starszych dzieci idealne będą mini puzzle.

  • mała tabliczka i kreda. W bardzo łatwy sposób można samemu przygotować małą tablicę, wystarczy wziąć kawałek bardzo równego plastiku, cienkiej sklejki, lub tektury (np. z opakowania, kartonowego pudełka, itp) i pomalować specjalną farbą do tablic- takie farbki znajdziecie w internecie, w każdym dobrym sklepie papierniczym, lub dla plastyków. Farby sprzedawane są w małych opakowaniach. Można użyć normalnej kredy, lub specjalnych flamastrów kredowych. Super sprawdza się stworzenie tablicy w jakimś interesującym kształcie, np. serca dla dziewczynki, koła jako piłki dla chłopca, itp.

  • książeczka do kolorowania i z naklejkami- w ulubionym przez dziecko temacie. Ważne jest, aby asystować dziecku przy książce, ponieważ najczęściej wszystkie naklejki są powyklejane w przeciągu pięciu minut, a nie o to tutaj chodzi- tu kluczowy jest czas; aby ta książeczka starczyła jak najdłużej;

  • jakaś mała zabawka- niech to będzie mały prezent dla pociechy. Najlepiej, jeśli trzeba będzie ją złożyć z kilku części, co też wydłuży praktycznie czas zabawy;

  • własnoręcznie przygotowana książeczka I spy with my little eye. Bierzemy zwykły notesik, wklejamy, lub rysujemy różne przedmioty, które dziecko zobaczy w podróży, np. znaki drogowe, samochód, pociąg, książkę, kierownicę, drzewo, dom, kościół, itp. Zależy oczywiście gdzie podróżujemy i jakim środkiem transportu. Samolot jest tu niewątpliwie najtrudniejszy, ale przecież jest pełen przedmiotów- walizki, przyciski, lampki, okna, kubki, chmury, jeziora, rzeki widziane z góry. Do zrobienia tej książeczki przydadzą się naklejki o transporcie. Polecam zawsze mieć w zapasie naklejki-one przydają się w każdej sytuacji- dzieci je po prostu uwielbiają i to w każdym wieku. Dziecko odhacza, lub zaznacza rzeczy, które ujrzy. Można także robić laseczki i podliczać ile widziało, np. samochodów, itp. Można ustawić czas, np. 10-15 minut. Jeżeli nie mamy możliwości wykonania takiego „notesika” możemy po prostu użyć jakiejś dostępnej książeczki o transporcie, najlepiej z różnymi środkami i ilustracjami lotniska, portu, parkingu, itp. Polecam także naklejki wielokrotnego użytku Melissa&Doug. Są to duże plansze A3 i do nich cała masa naklejek, które można odrywać i używać ponownie. Wielkość jest spora, ale na podróż samochodem w sam raz. Firma ta proponuje także różne inne tematy, tj. dom, przebieranki, lub zwierzęta. Sama używam tych zestawów w zajęciach Musical English- dzieci je bardzo lubią. Bardzo proszę nie zrozumieć mojego bloga jako namawiane do kupowania produktów. W żaden sposób nie polecam, broń Boże, w sposób płatny żadnych firm, jak zwykle robi się to na blogach, ale akurat rzeczy te są mało znane wśród rodziców, a bardzo przydatne.

  • kilka rzeczy, z których można coś stworzyć, np. pompony, oczka, druty Chenille, bibuła, klej. Niech maluch puści wodze fantazji i po tworzy coś niezwykłego. Czasu dużo, niewiele przedmiotów- gwarantowany sukces dziecięcej kreatywności. Nie zdziwiłabym się, gdyby Wasze dziecko Was mile zaskoczyło swoimi zdolnościami do kreowania coś niezwykłego z niczego…

Miłej i twórczej zabawy!

Anna Rattenbury

29.04.2016

29. kwietnia 2016 by Ania
Dodaj komentarz

Obowiązkowe nie zawsze dobre

Anna Rattenbury

Opublikowany: kwiecień 13, 2016

Dzisiejszy wpis na blogu o tym jak obowiązkowa nauka języka angielskiego w przedszkolu może przynieść więcej szkody niż pożytku.

Od września 2015 roku we wszystkich przedszkolach państwowych w Polsce 5 i 6 latki uczą się już obowiązkowo języka angielskiego. Pisałam o tym już w czerwcu ubiegłego roku. Nie chciałabym być malkontentką, ale szczerze i w sposób uzasadniony obawiam się, że nie wszystkie nauczą się tyle ile mogłyby gdyby jednak nauka nie została wprowadzona jako obowiązek. Fakt, że dzieci mają taką możliwość w ogóle jest niebywale chwalebne i godne poparcia, tylko mały szkopuł polega na jakości, a nie na ilości. Jak zawsze w takich przypadkach bywa, nie chodzi o to aby na „hurra” wszyscy się uczyli, tylko w jaki sposób i czy efektywnie. Wprowadzając obowiązek nikt właściwie nie policzył ilu nauczycieli jest w stanie uczyć języka obcego w przedszkolach, oraz, przede wszystkim, ilu by chciało, bo praca to wcale nie łatwa, czy dobrze płatna. Okazało się, że nauczycieli jest przysłowiowo „jak na lekarstwo”, więc będą uczyć Panie przedszkolanki. Na papierze ładnie to pewnie wygląda, bolesna prawda w tym, że nie każdy może, potrafi i przede wszystkim posiada chęć do uczenia dzieci języka obcego. Przyjmując zasadę, że każdy, kto pracuje z małymi dziećmi potrafi nauczyć języka obcego, można byłoby przyjąć zasadę, że każdy nauczyciel posiadający jakieś umiejętności, potrafi nauczyć go w ramach przedmiotu. I tak, ktoś kto grywa sobie w domu na pianinie potrafi nauczyć muzyki, inny, kto prowadzi ogródek zna się na biologii, itp. Sorry, ale tak nie jest. Dobre studia filologiczne trwają 5 lat, na których to adepci zawodu poznają przede wszystkim sam język, jego niuanse i prawidłowe brzmienie- aby te ostatnie osiągnąć dobry student godzinami ćwiczy wymowę i intonację z materiałami audio. To tak, jak dobry muzyk ćwiczy codziennie po kilka godzin udoskonalając swój warsztat i technikę. Inaczej się po prostu nie da! Jako nauczyciel z (bardzo) długim stażem pracy nie wyobrażam sobie, aby ktoś, kto zna język w stopniu średnio-zaawansowanym, i jest to z mojej strony ocena wysoce optymistyczna, może uczyć małe dzieci języka angielskiego. Od jakiegoś czasu są dostępne „studia” łączące wychowanie przedszkolne i nauczanie języka, ale trwają za krótko i przyjmują osoby, które już na wstępie nie znają języka w sposób równoważny z wymaganiami studiów filologicznych i studentom po prostu fizycznie nie udaje się osiągnąć odpowiedniego poziomu. Niestety z roku na rok z przerażeniem obserwuję coraz to gorsze przygotowanie do zawodu. Winnym jest cały system nauczania; źle uczy się dzieci w szkole, matura jest z roku na rok na coraz to niższym poziomie, więc automatycznie niższy jest poziom studentów na I roku. W porównaniu z rokiem, np.1990, kiedy Polska otworzyła się na Zachód, mamy tak wiele możliwości do nauki- internet, ogromny, właściwie nieograniczony dostęp do bazy wiedzy na ten temat, a elementarne kompetencje i wiedza późniejszych absolwentów jest czasem tragiczna. Jest tylko papierek, który ma świadczyć o jakimś poziomie i tak naprawdę nic więcej. Powiedzieć, jak to mówi mój ulubiony pisarz Jerzy Pilch, że taka osoba wyrządzi dziecku krzywdę, to nic nie powiedzieć. Dziecko nabędzie od początku wadliwych wzorców, przyzwyczai się do uczenia się w sposób nudny, sztampowy i całkowicie nieefektywny. Nauczyciel niekompetentny bowiem pierwszą rzeczą na jaką się połasi to książeczka. Na zajęciach maluch będzie kolorował, wycinał, łączył elementy w zbiory, przyklejał. Nie wypowie ani jednego przy tym słowa. Właściwie taka książeczka mogłaby być równie dobrze w języku chińskim, czy arabskim- wszystko jedno bo i tak nie ma to najmniejszego znaczenia. Praca z książeczką na zajęciach jest absolutną stratą czasu. Chyba, że zajęcia są bardzo często, np. codziennie i praca z książeczką raz w tygodniu niejako podsumowuje temat. W innym przypadku nie daje dziecku nic poza radością kolorowania- coś, co dzieci bardzo lubią robić, ale nie potrzebują przy tym języka. Marny nauczyciel bowiem boi się wprowadzać słownictwo, którego wymowy sam nie jest pewien, dobierać zabawy pod kątem przydatności w nauce języka, bo nie za bardzo potrafi określić tę przydatność. Używa materiałów dydaktycznych zwykle używanych w przedszkolu, których słownictwo jest zbyt trudne i nieadekwatne do nauki języka. Boi się samemu śpiewać piosenki, bo ma problem z wymową. Puszcza je zatem z pendrive’a, nielegalnie ściągnięte uprzednio z kanału youtube. Każde zajęcia dla takiego nauczyciela to walka o przetrwanie. Dzieci uczą się języka nieefektywnie, a zapamiętując słownictwo często uczą się całkowicie złej wymowy. Takie błędy zakorzeniają się bardzo głęboko i są później często niewymazywalne z pamięci. W szkole natomiast ten problem się jeszcze pogłębia, ponieważ właściwie większość pracy na lekcji to praca z podręcznikiem (co jest absolutną plagą polskiej szkoły w ogóle). Wypełnianie luk, przepisywanie podanych słówek w odpowiednie miejsca, zamienianie szyku pytań, zdań- ćwiczenia tak nudne, infantylne i bezsensowne, że aż urągają dziecięcej inteligencji, kreatywności i chęci poznawania języka całym ciałem i wszystkimi zmysłami. Efekt jest taki, że większość dzieci w czwartej klasie szkoły podstawowej nie lubi języka angielskiego… pozostawiam to bez komentarza, bo i tak ten blog okazał się niezwykle minorowy. Obiecuję, że następny będzie bardziej optymistyczny!

13 kwietnia 2016 roku

Anna Rattenbury

13. kwietnia 2016 by Ania
Dodaj komentarz

Zabawy w podróży

Transport 6

Anna Rattenbury

Opublikowany: luty 5, 2016

Transport 6

Zabawy do podróży, czyli jak przetrwać długą podróż z maluchem z minimalnym użyciem tabletu/smartfona, tudzież innego ekranu.

Ostatni mój wpis na blogu poświęciłam zagadnieniu używania tabletów, oraz innych urządzeń ekranowych i ich wpływu na jakość snu u dzieci (a także dorosłych). Dzisiaj z okazji ferii zimowych, w niektórych województwach już wprawdzie zakończonych, w niektórych trwających, w innych mających wkrótce się rozpocząć wpis z pomysłami na zabawy w podróży. Gry mogą być oczywiście wykorzystane w każdej zabawie z dziećmi, ale świetnie sprawdzają się właśnie podczas podróży. Wszystkie poniższe pomysły zostały przetestowane na dzieciach własnych, rodziny i znajomych, więc są odpowiednie się dla różnych grup wiekowych i temperamentach latorośli. Osobiście podróżuję z dziećmi bardzo dużo, było tak od zawsze, prawie wszystkimi środkami transportu, przez bardzo długie godziny, czyli od 4 do nawet 12 godzin. Z pewnością najłatwiej jest posadzić malucha z tabletem i „puścić” pozornie edukacyjne gry, filmiki, itp. Problem polega na tym, że jest mało prawdopodobne, aby ten sam maluch będąc już nastolatkiem chciał z nami porozmawiać bez odrywania głowy od ekranu. Pamiętajmy, że to właśnie my, jako rodzice wychowujemy sobie późniejszą młodzież. Im więcej w małe dzieci „wpompujemy” czasu i pomysłów na wspólne jego spędzanie w sposób jakościowy, tym łatwiej będzie nam utrzymać dobry kontakt z dzieckiem i przetrwać w dobrej kondycji psychicznej trudny wiek dojrzewania. Wiem co mówię, jestem mamą szesnasto i trzynastolatki. Jakość spędzonego razem czasu procentuje w dwójnasób, a tak na prawdę jeszcze dużo więcej.

Ale cofnijmy się do wieku malucha…

Niewątpliwie najłatwiej z dziećmi podróżować pociągiem, w szczególności mając do dyspozycji miejsca przy stoliku. Dzieci mogą swobodnie siedzieć, przejść się, wygodnie zjeść. Stolik jest oczywiście niezwykle przydatny, może być nie tylko oparciem pod książeczkę, kolorowankę, czy pustą kartkę papieru, ale także morzem pełnym statków z papieru i piratów (figurek, czy niezaostrzonych kredek), lub  planetą dla kosmitów, wybiegiem dla koników (np. Pony), czy torem wyścigowym dla samochodzików. Można na nim grać w domino tudzież różnorodne gry planszowe,  z kartami obrazkowymi, itp

Najważniejszym aspektem podczas podróży pociągiem jest waga bagażu, tak więc z minimalną ilością przedmiotów chcemy uzyskać jak najwięcej zabaw. Kredki są absolutnym MUST-HAVE każdej podróży, ba, nawet jakiegokolwiek wyjścia z dzieckiem, które może się wiązać z czekaniem. Funkcjonują jako rzeczone kredki, ale także figurki, czy patyczki do układania kształtów. Polecam angielską rymowankę na liczenie:

One, two-buckle my shoe. (zawiązujemy/zapinamy buciki)

Three, four- knock at the door. (piąstką jednej rączki uderzamy w otwartą dłoń drugiej, jak pukalibyśmy w drzwi)

Five, six- pick up sticks.. (bierzemy nasze kredki)

Seven, eight-lay them straight. (układamy prosto na stoliku, np. równolegle)

Nine, ten-do it again! (możemy powtórzyć rymowankę, a na końcu z kredek-patyczków ułożyć wzory, np. domek, kółko, itp.). Możemy następnie policzyć kredki, rozpoznać kolory, schować jedną i zapytać dziecko jaki kolor schowaliśmy, poukładać kredki w zbiory względem kolorów, długości, itp. Kredki mogą być przydatne jako obręb toru wyścigowego, czy nawet łóżeczka dla laleczki. Sami sprawdźcie co Wam i Waszemu dziecku przyjdzie do głowy. Wykorzystanie jednej zabawki do wielu czynności niezwykle pozytywnie rozwija dziecięcą wyobraźnię. Coraz częściej bowiem mamy do czynienia z zabawkami przez brytyjskich naukowców badających to zjawisko określanych mianem „zabawek monotematycznych”. Dobrze widać to na przykładzie Lego, gdzie coraz trudniej jest o zestawy „basic”, a najczęściej w ofercie mamy zestawy, z których można ułożyć tylko jeden, lub najwięcej trzy modele, np. Chima, czy Star Wars. A niestety w późniejszej nauce niemal wszystkich przedmiotów bardzo ważna jest umiejętność postrzegania pozornie niezwiązanych ze sobą konceptów całościowo z użyciem dużej dozy wyobraźni, orientacji przestrzennej i rozumowania analitycznego. Niepozornie banalne zabawy z kredkami przybierającymi różne funkcje rozwijają właśnie te umiejętności…. i niezwykle ułatwiają każdą następną podróż z dzieckiem.

Następną nieprawdopodobną „studnią” możliwości jest czysta kartka papieru. Oprócz tej oczywistej funkcji, kartka może się spełnić jako medium do origami (w tym przypadku akurat przyda się tablet z dostępem do kanału Youtube, gdzie znajdziecie całą gamę filmików instruktażowych jak wykonać modele z origami). Polecam żabki- są bardzo łatwe do wykonania samodzielnie przez dziecko, można wcześniej pokolorować kartkę (zabierze troszkę więcej czasu podróży), a potem mając kilka żabek można zrobić im wyścigi (żabki po naciśnięciu na część tylną podskakują). Można także zaśpiewać piosenkę Three Little Speckled Frogs (z czerwonej płyty), używając kartki pomalowanej na niebiesko jako stawu, a zrolowanej kartki papieru jako kłody, na której siedzą żabki. W taki sposób można tworzyć tematyczne zabawy, sklep, itp.

Nie mając stolika, jadąc np. samochodem polecam zabawę „I spy with my Little Eye”, czyli coś w rodzaju „patrzę oczkiem i widzę…”. Na przemian zgadujemy gdzie jest ten przedmiot. W każdej podróży, oprócz tej samolotem za oknem widać różne rzeczy, a to znak drogowy, a to jakąś krowę na pastwisku, a to ciężarówkę, czy przemykające Pendolino, ok,  pociąg. Monotonna autostrada zmusi nas do użycia przedmiotów w samochodzie-kubeczka, książeczki, bucika, itp. To samo można zrobić z jakąkolwiek książeczką z obrazkami, czy zwykłą gazetą. Starsze dzieci mogą szukać literek, lub całych słów. Nawiasem mówiąc sama gazeta może być po zwinięciu w rulon śliczną księżniczką zadającą dziecku pytania, np. „jaki kolor lubisz najbardziej”, czy postacią z ulubionej bajki opowiadającą ciekawą historię, jaka mu się przydarzyła. W pamięci mam tutaj moje córki, bardzo jeszcze małe-3 i 6 lat, które z kartek powydzierały i pokolorowały cały pałac i zamieszkujących go królową, króla i służbę wchodzących w ciekawe interakcje. Stworzyły świetną bajkę. Cała zabawa wraz ze stworzeniem tej scenki zajęła im większość 2-godzinnego etapu podróży. Użyły paru kartek papieru zadrukowanego z jednej strony, kleju i kredek. Zawsze w podróży samochodem miały podpórkę z grubej tektury, na której mogły sobie układać różne zabawki, czy mieć po prostu twarde podłoże do czegokolwiek, co w danej chwili robiły. Mają teraz nieprawdopodobną wyobraźnię i żadnych problemów z nauką…

Miłej i twórczej zabawy!

Więcej pomysłów następnym razem…

Anna Rattenbury

05.02.2016

05. lutego 2016 by Ania
Dodaj komentarz

Tabletowy sen

20160113_134202

Anna Rattenbury

Opublikowany: styczeń 13, 2016

Dzisiaj pierwsze urodziny bloga Mama Sapiens. Równo rok temu pisałam o tym jak ważne jest czytanie dziecku przed snem, a dzisiaj o wynikach badań naukowych nad wpływem ekranów urządzeń mobilnych na sen u dzieci.

20160113_134202

Od kiedy pojawiły się na rynku smartfony i zaraz potem tablety niemalże w każdym domu używa się takich urządzeń w ilości często równej ilości członków rodziny, częstokroć pomnożone przez dwa. Większość młodzieży szkolnej posiada na własność telefon, zwykle właśnie smartfon, dzieci post-komunijne mają już także swoje tablety. Tak szybko jak weszły one w codzienność, tak szybko okazało się, że dzieci są do nich niemalże przyklejone. Na imprezach coraz częściej zamiast ze sobą rozmawiać, każde wgapione jest w swój aparat; czatuje, „instargramuje” i „facebookuje”. No cóż, każda epoka ma swoje prawa i może jest to dla nas na razie szokiem, ale z biegiem lat z pewnością się do tego przyzwyczaimy.

Powstał jednak pewien bardzo poważny problem związany z używaniem tabletów i wszystkich innych urządzeń, których ekrany emitują niebieskie światło. Nie chodzi na razie o to, że urządzenia te w ogóle zastępują książkę, rozmowę, czy po prostu normalny kontakt społeczny z mamą/tatą/rodziną, czy kolegami i koleżankami, ale o wpływ tych urządzeń na sen. Otóż okazuje się, że dzieci (i dorośli oczywiście również), którzy wieczorem dużo korzystają z urządzeń mobilnych, czyli smartfonów, tabletów i laptopów mają bardzo poważne problemy ze snem. Oczywiście wielu z nas powie, że przecież tylko z 15 minut i tyle, ale dobrze wiemy, że często jest to o wiele, wiele dłużej. Sprawdzamy maile, facebooka, jakieś informacje i czas bardzo szybko mija. Dziecko zagra sobie w jedną grę, ale smutnymi oczętami wymusi a nas jeszcze jedną, marudzeniem trzecią, a w końcu zrobi nam taki rwetes, że zgodzimy się na pięć. Potem idzie spać, ale nie może zasnąć, wierci się, marudzi w końcu zasypia o 23.00, a rano pobudka do przedszkola/szkoły. Nie może się obudzić, jest zmęczone, drażliwe, nerwowe i nie może się na niczym skupić aż do drugiego śniadania, czy obiadu. Aby go pobudzić rano, ładujemy mu na śniadanie przesłodzone płatki śniadaniowe, bułkę z Nutellą, itp. To wszystko w kółko tworzy jego codzienną rzeczywistość. Często się nad tym jako rodzice zupełnie nie zastanawiamy, ale powinniśmy pamiętać, że to właśnie na nas i wyłącznie na nas, ciąży obowiązek podjęcia jakiegoś sensownego działania. Nie chodzi tu zupełnie o poszukiwanie przyczyn nie wiadomo gdzie, konsultowania się z psychologiem, pedagogiem i Bóg wie kim jeszcze. Jak to najczęściej bywa, sedno problemu jest banalne i bardzo łatwo możemy wpłynąć na poprawę sytuacji zaczynając od stanowczych kroków na gruncie naszych relacji z dzieckiem i nieprzekraczalnych granic.

Wpływ urządzeń na jakość snu została zbadana przez wiele ośrodków naukowych od czasu kiedy takie urządzenia stały się codziennością. Bardzo ciekawe wnioski opublikował ostatnio fiński Narodowy Instytut Zdrowia we współpracy z WHO, badając dzieci w wieku 13-17 lat. Przebadano ponad milion dzieci i okazało się, że 20 % dziewczynek i 10% chłopców w Finlandii doświadcza zaburzeń snu, których efektem jest „uczucie notorycznego zmęczenia”. Przedłużające się problemy z niedoborem niezbędnego snu u dzieci jest ściśle związane z tendencją do depresji, cukrzycy, otyłości, oraz chorób serca w późniejszym wieku. Zaburzenia snu według naukowców prowadzących te badania, wywołane są przez ostre, niebieskie światło emitowane przez urządzenia ekranowe. Zatrzymują one produkcję melatoniny i wręcz zapobiegają uczuciu senności. Jak na kraj skandynawski przystało wyniki badań przełożono momentalnie na konkretne działania i stworzono ogólnonarodowy program edukacji rodziców, szczególnie małych dzieci, uświadamiający im poważny problem i potrzebę kontroli ilości czasu spędzonego z urządzeniem mobilnym przed snem. Wielu rodziców wprowadza dzieciom zasady jak to określono „higieny snu”, polegające na przykład na tym, że urządzenia są używane tylko do określonej godziny i zostają wszystkie w jednym miejscu w domu, mając niejako zakaz wstępu do sypialni- nie tylko dzieci, ale konsekwentnie -także rodziców. Pamiętać musimy bowiem, że czym skorupka nasiąknie, itd.

Podsumowując, jak na blog o zdrowo-rozsądkowym podejściu do wychowania dzieci- chyba jednak naprawdę warto czytać dziecku książki przed snem i wyrobić u niego- właśnie u małego dziecka- ten nieodzowny rytuał czytania w łóżku. … i broń Boże niech to nie będzie e-book na tablecie!

Anna Rattenbury

13 stycznia 2016 roku

13. stycznia 2016 by Ania
Dodaj komentarz

Dlaczego Musical Babies-podsumowanie

Final Logo JPEG

Anna Rattenbury

Opublikowany: grudzień 2, 2015

Final Logo JPEGDzisiaj podsumowanie dwóch poprzednich wpisów na blogu o tym, dlaczego warto zacząć przygodę z językiem angielskim od wczesnych miesięcy życia dziecka. Ponadto, dlaczego należy docenić niebagatelny wpływ muzyki na przyswajanie języka obcego.

Jak już pisałam w dwóch poprzednich wpisach o tym samym tytule, bardzo ważne jest aby dziecko miało okazję poznawać obcy język jak najbardziej naturalnie, w sposób jak najbliższy poznawaniu języka ojczystego. Na wzór dzieci dwujęzycznych, u których akwizycja obu języków przebiega równolegle bez dominacji któregoś z języków. We wczesnych miesiącach życia całkowicie „plastyczny” jeszcze mózg dziecka dwujęzycznego prawdopodobnie tworzy dwa odrębne systemy językowe, działające obok siebie. Dziecko w świadomy sposób dobiera słownictwo do okoliczności; kiedy czyta się dziecku książeczkę, np. w języku polskim i zadaje pytanie; dziecko odpowiada po polsku, kiedy czyni się to samo np. w języku angielskim maluch czerpie słownictwo z zasobu tego języka. Także w spontanicznych sytuacjach, np. kiedy dziecko ujrzy wspaniały czerwony samochód zawoła do rodzica anglojęzycznego- „a red car!”, ale to samo powie już po polsku rodzicowi-Polakowi. Robi to intuicyjnie, całkowicie naturalnie. Warto tu zaznaczyć, że dzieci dwujęzyczne permanentnie mieszają dwa języki, szczególnie wówczas, gdy nie pamiętają, lub po prostu nie znają danego słowa w drugim języku. Robią to jednak całkowicie świadomie;  potrzeba komunikacji sprawia, że tworząc przekaz starają się być zrozumiałym. To mieszanie porządnie „zamieszało” w środowisku naukowym w przeszłości, kiedy to uważano, że dzieci dwujęzyczne nie asymilują żadnego z dwóch języków w sposób całkowicie zaawansowany, ponieważ robią to wolniej ucząc się wszystkich treści podwójnie. Okazuje się, że późniejsze analizy wielu badaczy i ośrodków naukowych nie znalazły potwierdzenia w tej tezie, wręcz odwrotnie- dowiodły, że samo uczenie się przez dzieci dwóch języków równocześnie (a także w  przypadkach paru badań- trzech języków), rozwija inne, kluczowe kompetencje poznawcze i analityczne.

W Polsce brak rzetelnych badań nad dwujęzycznością- wszystkie raczej analizują to, co już zostało stwierdzone przez innych naukowców. „Badania” natomiast skoncentrowano na logopedii- a dokładnie na rzekomo negatywnym wpływie poznawania obcego języka we wczesnym dzieciństwie na rozwinięcie narządu mowy. W czysto teoretycznych zresztą rozważaniach i znów- analizach nie brano jednak pod uwagę dzieci dwujęzycznych, które to dzieci powinny być w pierwszej kolejności zaliczone do grupy testowej. Jako autorka programu, który sam w sobie stoi w sprzeczności z nastawieniem logopedów do tego tematu uważam, że nie ma żadnych przekonujących dowodów na to, że narząd mowy, tak elastyczny u małych dzieci, nie przysposabia się do prawidłowego tworzenia dźwięków charakterystycznych dla dwóch, całkowicie odrębnych języków, jakim jest język polski i język angielski. Co więcej, twierdzę, że właśnie kluczowe dla prawidłowej wymowy języka obcego jest jak najwcześniejsze rozpoczęcie nauki tego języka. Tylko wówczas możliwe jest swobodne, naturalne brzmienie, tożsame z prawidłową wymową, przyjętą jako takową w danym kraju (w Wlk Brytanii to RP- „Received Pronunciation”). Pamiętajmy, że w realiach polskiej szkoły, gdzie począwszy od I klasy podstawówki jakość nauczania języka angielskiego jest- nie boję się użyć słowa – fatalna i tylko dobrze ugruntowane umiejętności i prawidłowe wzorce bronią dziecko przed zaprzepaszczeniem całej wcześniejszej nauki. Takiemu dziecku żaden (proszę wybaczyć ostre słowa) niedouczony i niekompetentny nauczyciel nie wmówi, że w słowie vegetable są cztery sylaby, a w słowie apple jest dźwięk ”e”. I o to właśnie chodzi- aby uodpornić dziecko w przyszłości na wadliwy system edukacji językowej. Dlatego właśnie warto zacząć jak najwcześniej.

Musical Babies to jednak nie tylko zajęcia stricte językowe, to także program, w którym nieodzowną rolę spełnia muzyka. Zarówno klasyczna-słuchana, czy towarzysząca grze na prostych instrumentach perkusyjnych, czy muzyka piosenek używanych podczas zajęć. Niemowlaczki na zajęciach Musical Babies osłuchują się z językiem angielskim, gdy w bezpiecznym wtuleniu rodzica słyszą ten język na tle muzyki klasycznej, lub gdy rodzic wraz z prowadzącym śpiewa piosenki w języku angielskim poruszając dzieckiem w takt. Śpiewając up podrzuca lekko maleństwo do góry, a na słowo down opuszcza. Te czynności powtarzane często „wchodzą w krew”, zakorzeniają się w pamięci dziecka na zawsze- nikt ich już stamtąd nie wymaże. Dlaczego muzyka? Bo muzyka rozwija pracę mózgu i połączeń pomiędzy obiema półkulami. Dzieci, które mają możliwość obcowania z muzyką, a w przypadku zajęć Musical Babies- z językiem obcym połączonym z muzyką- potrafią rozróżnić dźwięki obcego języka o wiele łatwiej, są wyczuleni słuchowo, mają lepszą koncentrację, rozróżniają rytm, tonalność, intonację. Łatwiej jest im sylabizować, przyswajać nowe słowa, czy porządkować treści . Wszystko odbywa się w mózgu, muzyka bowiem stymuluje ośrodki odpowiedzialne za pamięć, mowę i narządy ruchu. Wpływa na nastrój i kreatywność. Pomaga budować i wzmacniać połączenia nerwowe, wpływa na naszą motywację i nastrój, oraz na procesy uczenia się i zapamiętywania (w tym pamięć długotrwałą). Muzyka łagodzi stany napięcia, oswaja i wprowadza maluszka w stan spokoju, ale przy tym pomaga w zapamiętywaniu poszczególnych słów, wyrażeń, czy zdań.

… dlatego właśnie Musical Babies.

2 grudnia 2015 roku

Anna Rattenbury

02. grudnia 2015 by Ania
Dodaj komentarz

Dlaczego Musical Babies? Część druga.

Final Logo JPEG

Anna Rattenbury

Opublikowany: listopad 19, 2015

Final Logo JPEG O tym, że „ an apple pie” to nie „szarlotka”, czyli dlaczego naturalne przyswajanie języka obcego jest bardziej efektywne od „nauki”.

W poprzednim blogu wyjaśniałam dlaczego muzyka jest tak ważna w asymilacji języka obcego. Dzisiaj spróbuję wyjaśnić dlaczego Musical Babies zaczyna się tak wcześnie i o tym, że że to nie stricte „nauka”, ale efektywny sposób przyswajania języka obcego małych dzieci. Przyjęło się, że najlepszym wiekiem do rozpoczęcia nauki języka obcego jest wiek przedszkolny, czyli ok 4-5 lat. Niestety nic bardziej mylnego. W tym wieku dziecko posiada już usystematyzowany zasób języka ojczystego i przez uczenie się języka obcego niejako „podkłada” język obcy pod znane mu już znaczenia w swoim języku. Taka akwizycja języka jest oczywiście efektywna, ale można to zrobić jeszcze lepiej i bardziej naturalnie. Nie zawsze bowiem każde słowo ma swój idealny odpowiednik w tym drugim języku, nie każdy zwrot można literalnie przetłumaczyć zachowując jego niuans znaczeniowy. Na przykład nie ma odpowiednika na przytoczony w tytule „ an apple pie” w języku polskim, bo to bynajmniej nie szarlotka. Polska szarlotka podobnie nie ma odpowiednika w języku angielskim. „ An apple pie” to apple pie, a „szarlotka” to szarlotka- i tyle. Można je opisać, ale nigdy znaleźć dokładny odpowiednik. To jest ten niuans, i właśnie na tym polega prawdziwe przyswojenie języka obcego. Po to aby dziecko w przyszłości posiadało właśnie taką czujność językową potrzeba zacząć jak najwcześniej, tak naprawdę najlepiej od urodzenia. Dzieci dwujęzyczne, które uczą się obu języków w tym samym czasie, mają niezwykle plastyczny umysł i umiejętność uszeregowania poznanych treści. Uczą się dwóch języków naturalnie, z jego odmienną wymową, innym sposobem tworzenia zdań, czy gramatyką- przypuszcza się, że mają dwa podzbiory językowe i dobierają wyrażenia w zależności od potrzeby. Nie „podkładają” obcego systemu na już znany-ojczysty. Dla nich „an apple pie” nigdy nie będzie „szarlotką”. Takie dzieci mają także niezwykłą łatwość w późniejszym przyswajaniu następnych języków obcych, ze względu na fakt, że mają dobrze wykształcone procesy myślowe, logiczne i analityczne- bo przecież od początku musiały używać tych umiejętności w odniesieniu do dwóch jednocześnie poznawanych, najczęściej diametralnie różniących się od siebie systemów językowych.

Można zatem uczyć języka począwszy od przedszkola tradycyjnie, siedząc na podłodze i „tłukąc” język poprzez karty obrazkowe, książeczki i sporadycznie jakąś banalnie łatwą piosenkę. Ale można także uwrażliwiać na obcy język znacznie młodsze dzieci w taki sposób, aby one nie zdawały sobie z tego sprawy, nie miały bagażu emocji związanego z procesem uczenia się. Robić to tak jak mama, która bawi się z dzieckiem przy okazji wprowadzając go w arkana ojczystego języka, niejako mimowolnie. Pamiętajmy, że dzieci pozbawione są motywacji nauki języka obcego; one w odróżnieniu do nas -dorosłych nie postrzegają potrzeby nauki ze względu na lepszą pracę, umiejętność porozumiewania się z ludźmi, lub po prostu możliwością zamówienia obiadu w restauracji na wakacjach. Dla nich nauka jest w rzeczywistości czystą abstrakcją. I tak bezwzględnie powinno być! Bo naturalnie maluchy poznające własny język także robią to po prostu naturalnie, oczywiście chcąc się porozumiewać, ale nie zdają sobie z tego przecież sprawy. Małe dzieci nie potrzebują realizować jakiegoś planu edukacyjnego w celu osiągnięcia zamierzonego efektu, tak jak często my-rodzice oczekujemy od zajęć. Dzieci mają po prostu bawić się i poznawać język obcy w sposób jak najbardziej zbliżony do poznania języka ojczystego, uwrażliwić się na język -właśnie bez potrzeby tłumaczenia sobie nowych treści na znany już język, ale naturalnie przyswoić go sobie jako odrębny system z jego charakterystyczną wymową, leksyką i strukturą. Także wykształcić jak najbardziej pozytywne nastawienia do nauki w ogóle. Absolutnie nie wolno pozwolić, aby dziecko zniechęciło się, znudziło „nauką”, ponieważ taki stan może nieść za sobą poważne konsekwencje w przyszłości. Zatem jako autorka metody Musical Babies zawsze podkreślam, że pierwszorzędną rolą nauczyciela maluchów jest zmiana sposobu myślenia o nauczaniu języka obcego tej grupy wiekowej- powinien on tak naprawdę przyjąć inny tytuł- powinien stać się „prowadzącym”, a nie nauczycielem w stricte tego słowa znaczeniu. Prowadzący bowiem zabiera dzieci we wspaniałą, pełną pozytywnych wrażeń podróż do krainy języka obcego. Takie „podróże” zapadają na długo w pamięci dziecka i należy pamiętać, że ilość przyswojonego materiału jest o wiele mniej istotna niż jego jakość. Nie liczba słówek jest kluczowa w nauczaniu małych dzieci, ale ich trwałość w pamięci. Nawet, jeżeli dziecko z zajęć -podróży zapamięta tylko trzy słowa, ale po długim czasie będzie je nadal w stanie odtworzyć, to właśnie to jest nadrzędnym celem procesu poznawczego. Podczas gdy prowadzący Musical Babies przynosi na zajęcia prawdziwe ziemniaki do powąchania i dotknięcia, trzęsącą się galaretkę, w którą można włożyć palec, czy spuszcza z parapetu jajko- robi to właśnie w tym celu- bo te parę słówek zapadną dzieciom na zawsze w pamięci- to bezpośredni efekt tzw. postrzegania polisensorycznego czyli wszystkimi zmysłami- słuchu, węchu, czucia, ruchu. Bo tylko w taki sposób uczą się dzieci. Wszystkimi dostępnymi zmysłami, które odpowiednio stymulowane przynoszą całościowy, końcowy efekt, ale przede wszystkim niosą ze sobą radość z obcowania z językiem obcym i chęć do następnych, wspaniałych, językowych podróży.

19 listopada 2015 roku

Anna Rattenbury

19. listopada 2015 by Ania
Dodaj komentarz

Dlaczego Musical Babies?

Final Logo JPEG

Anna Rattenbury

Opublikowany: listopad 3, 2015

Na dzisiejszym blogu o tym czym w ogóle jest Musical Babies.

Co dają tak małemu dziecku zajęcia podczas których poznaje język angielski poprzez piosenki, rymowanki, zabawy i do tego muzykę, a samo jeszcze nie mówi i za bardzo się nie rusza?

Dzisiaj część pierwsza.Final Logo JPEG

Na zajęcia Musical Babies przychodzą maleństwa, które jeszcze nie mówią, jak zatem można je nauczyć języka obcego? Czyż to nie za wcześnie, przecież taki maluszek zupełnie nic nie rozumie, a co dopiero w innym języku! To są częste wątpliwości rodziców, które powodują u mnie smutek, gdyż pokazują jak nie doceniamy naszego własnego dziecka. Otóż maluszki w wieku ok 6 miesięcy zaczynają już coraz bardziej interesować się otaczającym ich światem. Już nie wystarcza im tylko „mama-mleko-spać”, ale potrzebują stale nowych bodźców. Nie za wiele naraz, ale stopniowo. Ich mózg pracuje parokrotnie szybciej niż u dorosłych. Otwierają się na wszystko, co widzą, słyszą i czują. Są chłonne jak gąbki. Uwzględniając ten naturalny etap rozwoju można, a wręcz należy im to umożliwić, bacząc jednak przy tym aby zrobić to w sposób jak najbardziej dla dziecka przyjazny. Dzieci w tym wieku mają prawdopodobnie słuch absolutny, co pozwala im na przyswojenie, a następnie nauczenie się języka ojczystego. Angielskie określenie „mother tongue” jest niezwykle trafne w tym przypadku- dziecko bowiem uczy się języka, które słyszy najpierw, czyli języka matki. To jej unikalny głos, z określonym tonem, melodią i barwą dziecko słyszy w pierwszej kolejności, jeszcze w brzuchu. Potem uczy się od niej i pozostałych osób, taty, rodzeństwa, dziadków, czy niani. W ciągu 2-3 lat poznaje większość języka- czyż to nie jest istny express w uczeniu się? Ba, właściwie Pendolino! Dzieje się tak właśnie dzięki słuchowi absolutnemu- muzycznemu i językowemu, nastawionemu na maksymalny zakres czułości, zdolnemu usłyszeć bogatą skalę dźwięków, niuanse wymowy, oraz zmiany w intonacji -która to umiejętność z wiekiem niestety u większości z nas zanika.

Właśnie dlatego stworzyłam program Musical Babies, łączący język obcy z muzyką, bo to właśnie wtedy, kiedy dziecko zaczyna coraz więcej rozumieć i powoli tworzyć własne słowa, można w odpowiedni sposób pozwolić mu na poznanie języka obcego. Muzyka towarzysząca temu procesowi sprzyja w sposób niepodważalny. Język poznany poprzez piosenki i rymowanki jest po prostu „niewymazywalny” z naszej pamięci. Słowa, zwroty i całe zdania niejako przyklejają się do nas- dziecko zapamiętuje się mimowolnie. Na efekty musimy oczywiście poczekać, i to nie miesiąc, czy dwa, ale dłużej. I przede wszystkim dać mu czas i poczucie bezpieczeństwa. Nic na siłę. W pierwszej kolejności maluszek się tylko osłucha, przyzwyczai się do tego języka, a dopiero stopniowo będzie go mógł odtworzyć. Uczenie się języka obcego to długi proces i nam, nauczycielom nie wolno obiecywać efektów, które nie mają pokrycia w rzeczywistości. Nie chodzi zupełnie o to, aby dziecku „wkładać” do głowy dziesiątki słówek, tylko o to, aby go absolutnie pozytywnie nastawić do języka obcego, wykształcić u niego prawidłową wymowę i intonację, dać mu odpowiednie narzędzia do rozwijania umiejętności językowych…. i niejako uodpornić na fatalny system nauczania języka obcego w szkole- nudny, książkowy, testowo-egzaminacyjny. Ale o tym szeroko w blogu za jakiś czas.

Część druga tego tematu niebawem…

3 listopada 2015 roku

Anna Rattenbury

03. listopada 2015 by Ania
Dodaj komentarz

Pomarańczowo marchewkowo-dyniowo…super zdrowo!!!

20151030_171541

Anna Rattenbury

Opublikowany: październik 30, 2015

20151030_171541Z okazji jutrzejszego 31 października dzisiejszy blog na pomarańczowo… i przy tym super zdrowo wprost dla malucha. Przypomnę tu przepis na przepyszne babeczki marchewkowe, oraz pomysł na wykorzystanie dyni, nie tej wielkiej, okrągłej, ale coraz bardziej popularnej – dyni piżmowej.

Podczas gdy dynia ma czasem nawet mdły smak, dynia piżmowa, o wiele mniejsza, zwarta ma wspaniały, mocny i wyrazisty… i jakże „ciepły”. Zapewniam, że poniższy przepis jest właśnie taki- niezwykle rozgrzewający, esencjonalny i w sam raz na jesienne wieczory.

Zupa z dyni z mleczkiem kokosowym

Składniki:

  • 2 litry rosołu mięsno-warzywnego, lub tylko warzywnego domowej roboty (pamiętajmy, że taki jest najzdrowszy. Wszelkie kostki rosołowe są po prostu zlepkiem utwardzonego tłuszczu, śladowych ilości suszu warzywnego, oraz ogromnych ilości glutaminianu sodu i soli- całkowicie zbędnych i wręcz szkodliwych dla małego dziecka). Rosół świetnie przechowuje się w zamrażalniku, dlatego warto za jednym razem ugotować sporo i po prostu zamrozić w porcjach na „później”.

  • Jedna dynia piżmowa obrana ze skórki, bez pestki i miękkiego miąższu, pokrojona na spore kawałki mniej więcej 4×6 cm

  • Pół kilo marchewek, obranych, pokrojonych na spore kawałki-ok 4-6 cm

  • 2 spore ząbki czosnku, pokrojonego na kawałki

  • ok 2 cm- kawałek świeżego imbiru, obranego, pokrojonego na kawałki

  • pół puszki mleczka kokosowego

  1. Wyłożyć dynię, marchewki, imbir i czosnek na brytfannę lekko natłuszczoną oliwą. Można także użyć oleju rzepakowego, równie zdrowego, nawiasem mówiąc nazywanego „oliwą północy”

  2. Skropić oliwą/olejem, przemieszać w celu natłuszczenia składników.

  3. Nic nie dodawać, żadnej soli, pieprzu, gdyż sama oliwa wraz z temperaturą  wyłapie wspaniałą głębię smaku całej tej super zdrowej mieszaniny

  4. Zapiec pod grillem w piekarniku w temp 210 stopni, przez ok. 15 min., lub w piekarniku z termoobiegiem w 230 stopni przez ok. 25 min.

  5. Podgrzać bulion, przełożyć wszystko z brytfanny i gotować na malutkim ogniu przez 30-40 min.

  6. Zmiksować całość blenderem, dodać mleczko kokosowe. Najlepiej smakuje oczywiście z domowym chlebem, osobiście polecam np. łatwą do zrobienia foccacię z rozmarynem. Dla efektu można ozdobić zupkę robiąc esy-floresy śmietaną tuż przed podaniem dziecku. Pamiętajmy, że dla małych dzieci estetyka podania jest równie ważna jak sam smak.

Następny przepis, już kiedyś podany, na pyszne i zdrowe babeczki marchewkowe, które z powodzeniem można zrobić wspólne z maluchem, przeistaczając gotowanie w świetną i edukacyjna zabawę.

Babeczki, a raczej muffinki marchewkowe

  • 300 g mąki (najlepiej zmieszać białą, żytnią, orkiszową. Czym mniej czystej, białej mąki tym lepiej)
  • 2 łyżeczki sody oczyszczonej (dla zdrowia można po prostu ubić 3 białka na sztywno i dodać na koniec mieszania masy)
  • 2 łyżeczki cynamonu
  • 1/4 łyżeczki soli
  • 150 g cukru
  • 2 łyżeczki, lub jedna laska wanilii
  • 225 g obranej i grubo poszatkowanej marchewki (aktualnie mamy młode marchewki, ale lepiej użyć tych z poprzedniego sezonu, ponieważ czym starsza marchew tym więcej w niej karotenu)
  • 1 obrane i grubo poszatkowane jabłko
  • 125 g rodzynek
  • 125 g zmielonych orzechów, migdałów (opcjonalnie)
  • 125 g wiórków kokosowych
  • 3 duże jajka
  • 250 ml oleju (można użyć stopionego masła, ale w żadnym wypadku margaryny- to nic innego jak chemiczne utwardzony- uwodorowany olej, nie ma przecież sensu topić jej z powrotem. Ponadto wielu naukowców twierdzi, że dzieciom nie powinno się podawać margaryny… pomimo pokusy sprytnych reklam).

W przypadku suchej masy-100 ml soku pomarańczowego

  1. Nagrzać piekarnik do 180 stopni.

  2. W dużej misce zmieszać przesianą mąkę, sodę, cynamon, wiórki kokosowe, rodzynki, orzechy i sól. Dodać poszatkowaną marchewkę i jabłko. Dobrze wszystko wymieszać.

  3. W drugiej misce ubić jajka z cukrem, wlać olej (lub stopione masło), na koniec dodać wanilię.

  4. Połączyć dwie masy, wlewając ubite jajka z olejem i wanilią do suchych składników. Masa powinna być mokra i dobrze się łączyć. Gdyby była za sucha ( w zależności od użytych mąk może się tak zdarzyć), można wlać trochę soku pomarańczowego, lub dodać jeszcze jedno jajko.

  5. Masę przełożyć do foremek .

  6. Piec muffinki przez 15-20 minut , aż patyczek włożony w środek będzie suchy.

Smacznego!

Anna Rattenbury

30 października 2015

30. października 2015 by Ania
Dodaj komentarz

„Primum non nocere”- po pierwsze nie szkodzić. Blog na Dzień Nauczyciela

Anna Rattenbury

Opublikowany: październik 14, 2015

Z okazji dzisiejszego Dnia Edukacji Narodowej, potocznie mówiąc Dnia Nauczyciela wpis o nauczycielach z przypadku, wypalonych i tych, którym nie zależy. Tytuł dosadny, ale jak zobaczycie poświęcając chwilkę na przeczytanie, nie do końca pozbawiony sensu.

Moje przemyślenia, a tym bardziej wybór samego tytułu, podyktowany jest moim długoletnim doświadczeniem jako nauczyciel, wcześniej także zatrudniony w systemie oświaty, oraz jako rodzic obserwujący i analizujący sytuację w publicznym sektorze nauczania przy okazji edukacji moich dwóch córek, już gimnazjalistek.

Nauczyciel, to zawód z powołania, podobnie jak zawód lekarza. Nie można bowiem stać się dobrym nauczycielem tak po prostu, z braku pomysłu na inne zajęcie, bądź w wyniku niepowodzenia w staraniu się na bardziej intratne studia. To w teorii, a tak naprawdę często jednak zdarza się, że ktoś marzy o zawodzie właśnie lekarza, ale kończy jako nauczyciel biologii, chciałby na Architekturę, ale szczytem jego możliwości jest nauczanie techniki w podstawówce, lub widzi się u siebie predyspozycję na tłumacza symultanicznego w Brukseli, a kończy jako nauczyciel angielskiego w gimnazjum. Niestety- taki nauczyciel z przypadku. W praktyce, prawdziwych, zaangażowanych nauczycieli z powołania jest mniej… i nie o nich będzie dzisiejszy blog.

Nauczyciel z przypadku większość czasu spędza siedząc w najbezpieczniejszym dla niego miejscu-czyli za biurkiem. Czas lekcji gładko upływa, a to minutkę, lub dwie po dzwonku wejdzie do sali, a obecność sprawdzi, a to komuś zwróci uwagę, a „np”*. i „bz” * wpisze do dziennika (elektronicznego) – i już 10 minut z lekcji ucieka. Potem sprawdzi zadanie domowe, czyli  każe je odczytać jakiemuś uczniowi ,  przeprowadzi jakieś pytanko, ma się rozumieć przy tablicy, tudzież kartkóweczkę i następne 10 minut ma już z głowy. Na prawdziwą lekcję zostaje raptem 25 minut, a to poleci jak z bata, tym bardziej, że rozsiadłszy się za bastionem biurka nauczyciel będzie dyktował do zeszytu (treści, które dzieci mają już w podręczniku), zleci ćwiczenia w zeszycie ćwiczeń do zrobienia, a że czasu oczywiście znów nie starczy aby skończyć wszystkie, to resztę poda na – absolutnie obowiązkowe w polskiej szkole- zadanie domowe. I finito. I tak w kółko. Dzwonek, pokój nauczycielski i następne lekcje. To oczywiście skrajny przypadek, ale niestety niezwykle częsty. Tak w większości wyglądają lekcje, z pewnymi moderacjami. Dla mnie, jako anglisty zawsze ciekawe jest jak wyglądają te z języka angielskiego. Niestety także podobnie. Nacisk kładzie się na gramatykę i słownictwo,  wykonuje nudne ćwiczenia, tłucze się te zagadnienia bez skutku, bo trudno jest nauczyć się gramatyki i słownictwa młodszym dzieciom, które jeszcze nie przestawiły się z nauczania w przedszkolu na uczenie się szkolne. One mają otwarty umysł, myślą logicznie, potrafią wyciągać wnioski i uczą się wszystkimi zmysłami. Dla nich zderzenie się z nauką szkolną jest szokiem. Powolutku stają się bezmyślnymi maszynkami do przepisywania, notowania, wypełniania ćwiczeń i do odrabiania infantylnych zadań domowych urągających ich inteligencji. Adaptują się po prostu do wymagań szkolnych i ich nauczycieli.

Polska szkoła bazuje na podręcznikach, zeszytach ćwiczeń, oraz nie wiadomo po co, na zeszytach przedmiotowych. Dzięki temu plecak malucha w pierwszej klasie podstawówki waży średnio 6 kg, a najczęściej więcej. Sztywne przywiązanie do podręczników jest poważnym stanem chorobowym polskiego systemu oświaty, bo przyzwyczaja nauczycieli do prowadzenia nudnych, sztampowych lekcji. O podręcznikach będzie na innym blogu, bo to temat rzeka.

Wielu nauczycielom brak wyobraźni jak można ułatwić dzieciom zapamiętywanie treści. Nie chodzi o to, aby dzieci bezmyślnie wkuwały ogrom treści, które po sprawdzianie są już zapominane, ale o to, aby u małego człowieka wykształcić najcenniejsze cechy każdego dorosłego-zdolność do analizy, łączenia faktów w całość i logicznego myślenia. Każdy to potrafi od momentu urodzenia i dlatego właśnie dzieci w wieku przedszkolnym tak dużo się uczą. Właściwie gdyby porównać ilość przyswojonych treści pomiędzy 3 letnią nauką w przedszkolu a klasami 1-3 podstawówki obawiam się, że okazałoby się, że przedszkolak opanowuje więcej materiału… i to w jakże przyjemny sposób, przez zabawy, piosenki, ruch i odkrywanie wszystkimi dostępnymi mu zmysłami, łącznie z węchem. Dzieci w szkole tracą bezcenny czas nauki (bo przecież średnio to tylko 4 godziny) na wypełnianie kart pracy, w kółko ćwiczenie tego samego, poznając treści, które nijak się mają do ich realnego świata, w sposób powoli zabijający w nich entuzjazm do nauki i otwartość na nowe treści.. i przede wszystkim zdolność do myślenia. To jest właśnie największa krzywda, jaką nauczyciel może wyrządzić dziecku- stłamsić u niego wrodzoną zdolność do wyciągania wniosków z podanych informacji, obserwacji, analizy i logicznego myślenia. Dzieci w IV klasie podstawówki na przykład wkuwają nazwy drzew, ale na spacerze w parku w niedzielę nie mają zielonego pojęcia pod jakimi drzewami chodzą. Bo widziały ilustracje w podręczniku, a Pani z przyrody nie lubi spacerów, więc na wycieczkę krajoznawczą z klasą nie poszli. Napisali sprawdzian.

Zatem należy prosić wszystkich nauczycieli; – po pierwsze nie szkodzić. Lub szkodzić jak najmniej! A także nie zrażać do swojego przedmiotu. Niedopuszczalne bowiem jest to, aby pierwszoklasista, który uwielbia matematykę pod koniec podstawówki jej nienawidził. Albo to, że połowa gimnazjalistów nie cierpi języka angielskiego!!! Wystarczy po prostu zrozumieć, że czas nauki powinien przebiegać nie na nudnym „tłuczeniu tematu” tylko na trwałym zapamiętywaniu materiału, w jak najefektywniejszy sposób; czy na podłodze, w parku, przy okazji doświadczeń, przez ruch, itp… bynajmniej nie zza biurka!

Amen.

Anna Rattenbury

14 października 2015 roku

„np”- nieprzygotowany- ewenement polskiego systemu oświaty. Znaczy tyle, że uczeń czegoś nie wykuł na blachę. Zwykle można mieć 3 takowe w semestrze, potem jedynka.

„bz”- następne dziwadło- brak zadania domowego. Także można mieć 3  w semestrze, potem jedynka.

14. października 2015 by Ania
Dodaj komentarz

← Older posts

Newer posts →